W komercyjnym perpetuum mobile trzy potężne tryby: przemysł, reklama i media, bezustannie się zazębiają, generując mody, ideały piękna, styl życia, w dużej mierze również system powszechnie wyznawanych wartości. Ta machina oliwiona jest utopią, że da się uratować młodość. Więcej – że jest to dla człowieka zadanie pierwszoplanowe, niemal obowiązek moralny. Redukcja zmarszczek, chemiczne nadawanie włosom nieskazitelnego blasku, a w ostateczności połykanie farmaceutyków ma powstrzymać albo i odwrócić coś, co jest oczywistym procesem biologicznym, wręcz istotą życia – starzenie się. Żyjemy w narastającym poczuciu winy za nie dość staranną konserwację walorów związanych z młodością. To zaszło tak daleko, że wielu ludzi dotkniętych poważnymi chorobami dręczy poczucie wstydu, że zachorowali.
Współczesna kultura wpędziła bowiem człowieka w obowiązek walki o doskonałość i postawiła znak równości między młodością i doskonałością. Czy można sobie wyobrazić coś bardziej frustrującego jak walka skazana na pewną klęskę?
Niemal każdy człowiek doświadcza żalu i strachu z powodu starzenia, postępującej niedoskonałości. Jednak ofiary zażartej walki o doskonałość indywidualną popadają w rozmaite bulimie, anoreksje, depresje, nadciśnienia. Medycyna zresztą w ogóle dopatruje się powodów naszych zdrowotnych perypetii w stresach, rozczarowaniach, niespełnionych oczekiwaniach wobec samych siebie.
Paradoksalnie jednak medycyna jest w tę pogoń za młodością bezpośrednio zaangażowana. Nie chodzi tu nawet o jej całe kwitnące dziś segmenty jak chirurgia plastyczna albo hormonoterapia. Chodzi o generalny nastrój, można powiedzieć – nastrój bieżni sportowej, gdzie odbywa się bicie rekordu w przedłużaniu życia. Finał, pod okiem personelu i czułkami skomplikowanej aparatury, ma w sobie coś ze sportowej porażki.