Jak w tym kontekście ocenić bój, który w Brukseli toczą polscy politycy (Edwin Bendyk, „Patenty albo śmierć!”, POLITYKA 9), bój o patenty? Jego przedmiotem jest przygotowywana już od prawie ośmiu lat dyrektywa dotycząca patentowania wynalazków realizowanych za pomocą komputera, ostro atakowana przez wielobarwną koalicję niektórych środowisk informatycznych, zielonych, lewaków, antyglobalistów. Tym razem więc nasi nie są tak samotni jak w boju o Niceę. Czy jednak hasło: „Nie dla patentów, tak dla innowacyjności”, pod którym walczą, ma sens? Czy ich ewentualna wygrana będzie też naszą wygraną? Śmiem wątpić.
Wbrew częstemu mniemaniu, postępu nie zawdzięczamy okazjonalnemu pojawianiu się genialnych jednostek, ale systematycznemu procesowi. To prawda, że prawie każdy wynalazek ma autora, ale żaden z nich nie dokonał tego dzieła „od zera”. Każdy wniósł tylko wkład do długiego procesu – ostateczny, ale niekoniecznie najważniejszy. Nawet jeśli nauczyciele mówili nam coś innego. Na przykład James Watt, który na pomysł silnika parowego wpadł w 1769 r. rzekomo obserwując czajnik z gotującą się wodą na herbatę, w rzeczywistości udoskonalił urządzenie stworzone 57 lat wcześniej przez Thomasa Newcomena. Z kolei Newcomen udoskonalił silnik opatentowany w 1698 r. przez Thomasa Savery. Ten posłużył się planem Francuza Denisa Papina, który wykorzystał pomysły Holendra Christiaana Huygensa, który... itd. Dla każdego wynalazku możemy narysować podobne drzewo genealogiczne, rozciągające się na wielu ludzi, masę pracy i bardzo duże wydatki.
Te wydatki są kluczem do obecnej debaty. Bez perspektywy istotnych wpływów nie ma co liczyć na duże wydatki w informatyce.