Minie za parę dni i nie sądzę, choć noblista, żeby była u nas zauważona, setna rocznica urodzin Michaiła Aleksandrowicza Szołochowa. Dziwna to postać. W wymiarze osobistym i moralnym niezbyt zapewne warta rekomendacji. Urodzony w kozackiej stanicy Wieszeńskiej, syn Kozaczki i Rosjanina, zadebiutował w wieku dwudziestu lat „Opowiadaniami znad Donu” – realistycznymi, ale i pełnymi bezsilnej nostalgii obrazkami z życia Kozaczyzny.
Traf chciał, iż parę lat później rzecz trafiła w ręce Stalina, który uznał autora za „artystyczny talent” i od tej chwili konsekwentnie hołubił. Zapraszał Szołochowa na Kreml, gdzie ów, co się Soso bardzo podobało, pił za czterech, a urżnięty śpiewał, ponoć melodyjnie, kozackie dumki. Dzięki temu nie stał się ofiarą czystek wśród literatów. Ale to mało powiedziane. Około 1938 r. wdał się w romans z żoną straszliwego szefa NKWD Jewgienija Jeżowa. Jeżowa była po trochu nimfomanką, po trochu egzaltowaną miłośniczką literatury. Zaliczyła również Izaaka Babla i popularnego felietonistę Michaiła Kolcowa. Tylko i Babel, i Kolcow zapłacili za to życiem. Natomiast Szołochow...
Simon Sebag Montefiore opisuje fakt niebywały. Oto dowiedziawszy się o stosunkach pisarza z jego żoną wściekły Jeżow najpierw pobił połowicę, potem kazał śledzić jej kochanka, co praktycznie równało się jego aresztowaniu w ciągu najbliższych dni. Szołochow poskarżył się Stalinowi, który kazał go Jeżowowi przeprosić! Sytuacja zaiste niebywała!
Był też Szołochow zdeklarowanym antysemitą, a w latach wojny opublikował „Szkołę nienawiści”. To prawda, że inni pisali wówczas utwory podobne. Simonow: „Zabij go!”, Surkow: „Głoszę nienawiść”, Erenburg: „Usprawiedliwienie nienawiści”.