Żaden z filmów Patrice’a Leconta nie jest stuprocentową komedią ani rasowym dramatem. Historia młodego szlachcica hydrologa, broniącego się przed rolą kozła ofiarnego na dworze królewskim („Śmieszność”), balansowała pomiędzy skrajnościami. Pozornie to prosta komedyjka o konieczności przestrzegania etykiety i reguł XVIII-wiecznego świata. W istocie film ten stanowił dość skomplikowaną przypowieść o tym, jak daleko człowiek może się posunąć, by zdeptać innych, a samemu zabłysnąć. Zrealizowany 15 lat temu „Mąż fryzjerki” podbija poprzeczkę jeszcze wyżej, jest to psychoanalityczna podróż w głąb duszy starszego człowieka uzależnionego od marzeń. Akcji jak na lekarstwo, za to ważny jest klimat: delikatnej, zmysłowej, chorobliwie nostalgicznej miłości, przegrywającej z prozą codziennego życia. Leconte nie dzieli zachowań bohaterów na poważne i przeraźliwie śmieszne, bo nazbyt często wynikają one z tych samych pobudek. To, co wydaje się zabawne, ma w podtekście tragedię. Surrealistyczno-wariacką atmosferę filmu wyraża piękny arabski motyw muzyczny Michaela Nymana, nadwornego niegdyś kompozytora Greenawaya.
j.w.
+++ świetne
++ dobre
+ średnie
– złe