Był koniec lat 90., gdy Rebeka Gomperts pierwszy raz ruszyła w rejs. Jako lekarz pokładowy płynęła z załogą Greenpeace do wybrzeży Ameryki Południowej. Kapitanem była Margaret, blondynka z długim warkoczem, feministka. Na pokładzie – mieszana damsko-męska załoga.
– Pojechaliśmy pomagać zwierzętom, a znaleźliśmy kobiety w straszliwej sytuacji – mówi doktor Gomperts. – Miejscowi znali masę koszmarnych historii. Wystarczyło zejść ze statku do knajpy, usiąść przy stoliku i słuchać.
W Chile opowiadano im na przykład o dwudziestoparoletniej dziewczynie skazanej za aborcję na 15 lat więzienia. Albo o siostrach czy przyjaciółkach, które umarły na stole u znachorki.
Rebeka: – Chile, Peru, Nepal. Tam więzienia cały czas są pełne kobiet karanych za aborcję, mimo że ten ostatni kraj pół roku temu zliberalizował przepisy. W Portugalii zupełnie niedawno skazano pielęgniarkę na osiem i pół roku za pomoc w usunięciu ciąży. A w Nikaragui dziewięcioletniej zgwałconej dziewczynce odmówiono zgody na legalną aborcję! Ktoś jej i tak usunął tę ciążę, nielegalnie, w złych warunkach.
W czasie rejsu u wybrzeży Chile przegadali z załogą o aborcji całą noc. Byli, o dziwo, bardzo jednomyślni: to sprawa kobiety. Siedzieli na pokładzie, piwo, herbata, i spekulowali: ile może być tych ofiar własnych społeczeństw? Dziesiątki tysięcy?
– Ktoś wreszcie głośno zauważył, że na pokładzie holenderskiego statku obowiązuje holenderskie prawo – wspomina Rebeka. – A w Holandii aborcje są legalne. Wymyślili, żeby uruchomić statek-klinikę dla kobiet. Kombinację Lekarzy bez Granic i Greenpeace dla ludzi. Gomperts wróciła do Amsterdamu i zrobiła obliczenia: rocznie na świecie przeprowadza się około 50 mln aborcji, z czego 20 mln z nich – nieprofesjonalnie.