Dla tego, czym Tarasewicz zajmuje się ostatnimi laty, krytycy sztuki ukuli zgrabny termin „malarstwo totalne”. Ale przeciętny widz może czuć się w salach Zamku Ujazdowskiego cokolwiek nieswojo; czy aby na pewno obcuje jeszcze z malarstwem? Owszem, pozostał kolor – wyrazisty, stosowany z rozmachem, efektowny, choć ograniczony do trzech podstawowych barw: czerwonej, żółtej, niebieskiej. Ale miejsce blejtramu zajęły ściany i podłogi, palety – betoniarka, a pędzla – łopata. Obrazy Tarasewicza to kolorowy beton spływający z góry, zastygły pod stopami, otaczający nas ze wszech stron. Związany rusztowaniami, szalunkami.
Rewolucja w tradycyjnym malarstwie zaczęła się wraz z rewolucją w całej sztuce, a więc gdzieś na początku XX w. Początkowo dotyczyła przede wszystkim treści, rychło osiągając granice rewolty w takich pracach jak „Biały kwadrat na białym tle” Malewicza czy „Panna młoda rozbierana przez swych kawalerów, jednak” Duchampa. Nastał więc czas eksperymentów z fakturą. Po znanych od dawna kolażach przyszły asamblaże, dekolaże, frottaże, reklaże, fumaże, kwestionujące tradycyjny sposób pracy polegający na nakładaniu farb na płótno za pomocą pędzelków. Były obrazy cięte i kłute (Fontana), a nawet obsiusiane (Warhol), artyści na płótnach przyklejali przeróżne przedmioty, farbę łączyli z piaskiem, cementem, a nawet z kałem słoni.
W końcu malarstwo zaczęło wychodzić z ram i trafiać wszędzie, gdzie to tylko możliwe; na mury, ściany, drzewa, kamienie, ludzkie ciało. Choć w tym przypadku trudno mówić o nowatorstwie, a raczej o powrocie do źródeł; wszak najdawniejsze malowanie zaczęło się właśnie od ścian jaskiń, ścian siedlisk, skóry wojowników, by dopiero w okolicach renesansu trafić na płótno otoczone gustowną ramą.