Leszek Budrewicz, znany wrocławski dziennikarz, były działacz opozycyjny, jest jedną z takich osób. Nie zastrzega anonimowości tak jak inni rozmówcy.
– O moich kłopotach wie cały Wrocław – tłumaczy. – Niektórzy podejrzewają nawet, że to z mojej strony jakaś prowokacja i wkrótce okaże się, że prowadziłem dziennikarskie śledztwo albo pisałem reportaż o życiu bankruta.
Trudno się dziwić takim podejrzeniom, bo historia kłopotów Budrewicza przypomina scenariusz filmowy. Były redaktor naczelny wrocławskiej redakcji „Gazety Wyborczej” i zastępca naczelnego popołudniówki „Wieczór Wrocławia” mieszka dziś w Domu Socjalnym dla Mężczyzn prowadzonym przez stowarzyszenie Ludzie Ludziom.
– To nie Schronisko Brata Alberta – podkreśla. – To ośrodek, który pomaga w wychodzeniu z bezdomności. Prowadzi go mój przyjaciel z czasów opozycji Rafał Humienny.
O tym, że znalazł się w takich opałach, zadecydował splot wielu niekorzystnych wydarzeń. Najważniejszy był jednak stutysięczny kredyt, który zaciągnął w Kredyt Banku. Posłużył do zakupu mieszkania, choć nie był to kredyt mieszkaniowy. To był pierwszy błąd.
– Wziąłem zwykły pięcioletni kredyt, denominowany w euro, oprocentowany na 7 proc. – wyjaśnia Budrewicz. – Nieźle zarabiałem, perspektywa 2 tys. zł miesięcznych rat nie przerażała mnie.
Tymczasem zaczęły się życiowe problemy. Po pierwsze rozpadło się małżeństwo. Choć nie został przeprowadzony rozwód, dziennikarz związał się z inną kobietą. Wkrótce w nowym związku pojawiło się dziecko. Żona z dwójką dorastających dzieci została w mieszkaniu, na które zaciągnął kredyt. Na drodze sądowej ustaliła też alimenty, jakie musiał płacić – 1200 zł.