Pierwszy skurcz przyszedł nad ranem, ale bardzo lekki, jak skrzydło motyla – wspomina Kasia Chustecka, mama 9-miesięcznej Ruty. Wiedziała, że to dopiero początek, że jeszcze ma czas. Tak było cały dzień, skurcze przychodziły i odchodziły. Razem z Grzegorzem ugotowali zupę pieczarkową i wyszli na spacer. Po drodze wpadli jeszcze do znajomych pożyczyć stówę. Gdy wracali, koło szóstej po południu, zaczynało się już na dobre. Dopiero wtedy zadzwonili po położną. – Cały czas chodziłam po domu kołysząc biodrami, tak jakbym chciała rozluźnić kości miednicy – opowiada Kasia. Był upał, w pokoju, który przygotowali do porodu, było strasznie duszno. Grzegorz zaczął się trochę miotać. Szybko przenosił do łazienki prześcieradła i ceratę, naprawiał kontakt, żeby zapalić małą lampkę, bo Kasi przeszkadzało jaskrawe światło. Położna przyjechała pół godziny przed końcówką. – Czułam, jak główka Ruty zaczyna się przeze mnie przeciskać. Byłam silna, spokojna, skupiona. Urodziłam trzymając Grzegorza za szyję, wsparta głową na jego piersi. Byliśmy jak jeden organizm – opowiada. Nie spieszyli się z odcinaniem pępowiny, ważeniem, mierzeniem. Ruta nie płakała. Na rękach mamy przyglądała się starszej siostrze i dziadkom, którzy przyszli się z nią przywitać. – To chyba było najważniejsze wydarzenie w moim życiu – deklaruje Kasia. – Dało mi poczucie siły, z którego czerpię cały czas.
– Dla mnie to była inicjacja. Zakorzenienie w roli ojca. Poczułem, że to właśnie mam robić przez najbliższych dwadzieścia lat, zapewnić komfort i wsparcie mojemu dziecku – mówi Grzegorz.
Betonowe położnictwo
Rutę przyjęła na świat Irena Chołuj, mazowiecka położna, która jako pierwsza zaczęła asystować przy domowych porodach.