Czy pańska metafora zderzenia dżihadu z McŚwiatem pasuje do wojny w Iraku?
Nie tyle do samej wojny, co do jej kontekstu. Amerykańska obecność w świecie islamu jest postrzegana jako coraz większe zagrożenie dla tożsamości, niezależności, wolności lokalnych społeczeństw. Większość Arabów nie lubi Saddama, ale amerykańska inwazja paradoksalnie robi z niego symbol walki z amerykańskim imperializmem.
Pięć lat temu pytałem pana, po czyjej stronie pan stoi w konflikcie dżihadu z McŚwiatem. Powiedział pan, że po stronie dżihadu, gdy krytykuje on McŚwiat, a nawet, że sympatyzuje pan „z irańskimi mułłami, gdy sprzeciwiają się wpływowi wywieranemu na młodych Irańczyków przez »Dynastię« albo »Rodzinę Simpsonów«.” Powtórzyłby pan tę tezę dziś, kiedy amerykańscy żołnierze walczą i giną w Iraku?
Z pewnością. Agresywny materializm amerykańskiej globalnej gospodarki, arogancja amerykańskiej potęgi, niewrażliwość na potrzeby innych, lekceważenie odmiennych tożsamości – to wszystko wywołuje mój sprzeciw. Bo przecież w krajach islamskich ludzie chcą modernizacji, chcą lepszych szkół dla dzieci, uprzemysłowienia i nowych miejsc pracy. Arabowie chcą tego wszystkiego tak samo jak Polacy. Ale nie za cenę amerykanizacji. Nie chcą wolności i dobrobytu w zamian za rezygnację ze swoich wartości.
To trudno rozdzielić.
To trzeba rozdzielić, jeżeli chcemy żyć w bezpiecznym świecie. Przecież Irakijczycy nie będą chcieli stać się Amerykanami, nawet jeżeli zawieziemy do Iraku jeszcze kilkaset tysięcy amerykańskich żołnierzy. Więc kiedy Ameryka mówi o demokratyzacji Iraku po wojnie, musimy postawić sobie pytanie, czy to ma oznaczać powstanie lokalnej demokracji wyrastającej z islamskich wartości, z lokalnych kultur Iraku, czy też amerykanizację albo westernizację?