W jednej z niedawnych edycji „Rozmów w toku” prowadząca Ewa Drzyzga zastanawiała się wraz z uczestnikami programu, czy da się żyć po czterdziestce. Z tego, co mówiły występujące w nim kobiety, m.in. znane aktorki, wynikało, że w zasadzie się nie da. Trzeba jednak przyznać, że robiły, co mogły, aby pożegnać widzów w optymistycznym nastroju. Wyszło na to, że czterdziestka lub więcej to nie AIDS ani nawet SARS, ale jednak grypa z powikłaniami.
Tradycyjna telewizja dzieliła swoją widownię na dziecięcą i dorosłą. Dzisiejsza za najbardziej pożądaną publiczność uważa tę w wieku 16–34 lat, a jeszcze lepiej młodszą – do 24 roku życia. Rywalizacja o jej względy, zwłaszcza między stacjami komercyjnymi, do których dzielnie dołącza telewizja publiczna, nie ustaje ani na chwilę. O młodych w obiegowej opinii powiada się, że żarłocznie konsumują, więc do nich kierują swoje ogłoszenia reklamodawcy, a stacje, aby zdobyć większą liczbę spotów, kuszą ich programem, którego najważniejszymi filarami są: seks, satyra, sława. Gatunkowymi odpowiednikami kryptonimu „3S” są sitcomy, reality-shows („BB”, „Bar”), talent-shows („Idol”), game-shows („Agent”).
Badacze rynkowi zwracają jednak uwagę, że gdy latorośle znajdują się na życiowym starcie, ich rodzice zazwyczaj zdołali już obrosnąć w piórka. I to oni przede wszystkim mają pieniądze, które mogą wydawać na reklamowane dobra, tym chętniej, że aspiracje dotyczące jakości życia wśród grupy starszych stale rosną. Czasy, kiedy młodzi wzorowali się na rodzicach, minęły bezpowrotnie. Ojcowie i matki pragną dziś wyglądać jak ich synowie czy córki i wydają coraz więcej pieniędzy, aby spełnić swoje marzenia o wiecznej młodości. W tej sytuacji, podsumowują eksperci, triumf młodych w mediach nie jest uzasadniony ekonomicznie, a spowodowany jest wyłącznie kultem młodego wieku, którego telewizja staje się najbardziej oddaną kapłanką.