Najlepsze lata polskiego rybołówstwa już dawno minęły. Nasza dalekomorska flota de facto nie istnieje, a rybołówstwo bałtyckie upada. Czeka je gruntowna restrukturyzacja i złomowanie części kutrów. Mamy ich stanowczo za dużo w stosunku do przyznanych limitów połowowych. Część z nich częściej stoi w portach, niż pływa.
Z kolei przetwórstwo rybne po krótkotrwałym załamaniu na początku lat 90. całkiem dobrze odnalazło się w nowych realiach. Ma zróżnicowaną produkcję na rynek wewnętrzny i eksport. W kraju działa blisko 340 różnej wielkości zakładów. Pracuje w nich (łącznie z firmami kooperantów) około 25 tys. ludzi. W przetwórstwie wykorzystuje się głównie zagraniczne surowce. Rekord importu padł w 2001 r., kiedy do Polski sprowadzono blisko 281 tys. ton ryb i ich przetworów wartości 370 mln dol. W tym samym roku wysłaliśmy za granicę 179,5 tys. ton ryb i produktów rybnych wartości 247,9 mln dol.
Po wejściu Polski do UE nie będzie lekko. Tylko jedna czwarta przetwórni spełnia unijne wymogi. Najsłabsze zakłady, niezdolne do inwestycji, najpewniej więc padną. Trudno natomiast precyzyjnie przewidzieć, jakie będą skutki przyjęcia unijnych zasad handlu rybami.
Kto zarobi, kto straci?
Wiadomo, że zyskają importerzy, którzy sprowadzali do Polski ryby z państw UE, bo nie będzie cła, wynoszącego obecnie średnio 20 proc. Spadną też obciążenia celne na ryby sprowadzane z Rosji i Chin. Ponadto zyskają nasi eksporterzy sprzedający ryby do krajów UE, zwłaszcza Niemiec i Wielkiej Brytanii. Kto więc straci?
Firmy, które importują z krajów Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA), głównie z Norwegii, skąd pochodzi jedna trzecia wszystkich sprowadzanych do Polski ryb. To właśnie stamtąd przywozimy 90 proc. łososi, 64 proc. makreli oraz blisko połowę śledzi.