Akurat w 140-lecie SPD niemieccy socjaldemokraci znaleźli się na dramatycznym rozdrożu. Własnymi rękoma muszą zarżnąć świętą krowę luksusowych świadczeń socjalnych, które od pokoleń były powodem do dumy i fundamentem socjaldemokratycznego etosu. Po ledwo ledwo wygranych we wrześniu 2002 r. wyborach do Bundestagu czerwono-zielony rząd miotał się od ściany do ściany, to zapowiadał niezbędne reformy, to się cofał. W lutym SPD sromotnie przegrała wybory w Hesji i Dolnej Saksonii. Gdy na arenie międzynarodowej Schröderowi groziła niemal całkowita izolacja, bo nie było pewne, czy Jacques Chirac jednak się nie złamie w kwestii irackiej i nie wesprze Ameryki, kanclerz zebrał się w sobie i wreszcie przejął inicjatywę.
14 marca wygłosił w Bundestagu mowę programową z opóźnionym zapłonem. Początkowo komentatorzy wybrzydzali na nią, że nudna, bezbarwna, pozbawiona churchillowskich słów o krwi, pocie i łzach, jakie z Niemców wycisną reformy. Chadecka opozycja szydziła, że kanclerz znów się nie potrafi zdecydować, a koalicja zaledwie pół roku po wyborach zdawała się na tyle zużyta i pogubiona, że już przebąkiwano o upadku Schrödera i zastąpieniu go w wielkiej koalicji z CDU przez Wolfganga Clementa, superministra, zakolczykowanego jako reformatorski technokrata.
Dopiero po miesiącu bomba wybuchła. Nudna jakoby mowa, zapowiadająca niezbędne oszczędności budżetowe i uelastycznienie rynku pracy, nagle zmieniła się w przełomową Agendę 2010, porównywalną do zjazdu w Godesbergu w 1959 r., na którym SPD odrzuciła marksizm i pogodziła się z kapitalizmem. Lewicowa fronda w partii i związkach zawodowych zaczęła mówić o zdradzie socjalnej.
Ale zdrada zdradzie nierówna. Niemcy mimo rekordowego bezrobocia, stagnacji (przewidywany wzrost 0,3 proc. jest w granicach błędu) są nadal bajecznie bogatym krajem.