Sypiące się jak z rogu obfitości pomysły: komercjalizacja placówek medycznych, umorzenie im zadłużenia wobec ZUS i PFRON, obligacje, wprowadzenie symbolicznych opłat za wizytę mają zapobiec ostatecznemu krachowi w służbie zdrowia, czyli zasilić system dodatkowymi pieniędzmi. Taka terapia przypomina pojenie spragnionego przez sitko. Nadal bowiem brakuje odpowiedzi na zasadnicze pytania, które już dawno powinni sobie postawić rządzący: co publiczna służba zdrowia jest w stanie zaoferować ubezpieczonym w ramach opłacanej przez nich składki, jaki ma być docelowy kształt opieki medycznej (czy jest w niej miejsce na prywatyzację i ubezpieczenia dodatkowe), gdzie tkwią źródła marnotrawstwa i skąd pozyskać dodatkowe fundusze? Bez podjęcia decyzji w tych sprawach po latach ich odkładania nic nie zapobiegnie kolejnym konwulsyjnym i nieodpowiedzialnym zabiegom. Czym kończy się reforma oparta na nieznanych przesłankach – doskonale dziś widać.
Kontrakt z rzeczywistością
Wedle Jarosława Pinkasa, zastępcy dyrektora ds. klinicznych w Instytucie Kardiologii w Aninie, zajmującego się od 20 lat zarządzaniem ochroną zdrowia (po wprowadzeniu kas chorych był na Mazowszu jej szefem ds. medycznych), sytuacja nigdy nie była tak zła jak teraz. – Wymuszono na nas podpisanie kontraktów na ubiegłorocznych warunkach. Po powołaniu Narodowego Funduszu Zdrowia miały być zweryfikowane. Tymczasem od początku roku minęło siedem miesięcy i toniemy w długach. Od sierpnia przestaniemy płacić dostawcom. Groźba zamknięcia szpitala to nie szantaż.
Gdy dwa lata temu prof. Zbigniew Religa obejmował stanowisko dyrektora Instytutu (którego roczny budżet wynosi 66 mln zł), przychody były mniejsze od wydatków o 10 mln zł.