Najbardziej przejmującą historią tegorocznego Tour de France nie było piąte kolejne zwycięstwo Lance’a Armstronga ani jego pasjonująca walka z Janem Ullrichem. Prawdziwym bohaterem wyścigu był Tyler Hamilton. Od drugiego dnia zawodów Amerykanin jechał ze złamanym obojczykiem zmagając się z bólem, który dla każdego normalnego człowieka oznaczałby trzy tygodnie zwolnienia. Wygrywając swoją walkę Hamilton wyznaczył nową miarę poświęcenia i determinacji w sporcie. To o nim pisał filozof Roland Barthes, gdy nazwał Tour de France współczesnym odpowiednikiem homeryckiej epopei, w której rozgrywa się konflikt między czterema siłami: protagonistą, jego konkurentami, przeznaczeniem i naturą.
To nieprawda, że historia milczy o wszystkich poza zwycięzcami. Jeśli Tour de France z ekscentrycznej francuskiej obsesji zmienił się w wydarzenie kulturalne o światowej randze, to właśnie dlatego, że doskonale pamięta o swoich cichych bohaterach: zwycięzcach etapowych, wiecznych wicemistrzach, szaleńcach, którzy rzucali się w kilkudziesięciokilometrowe ucieczki i przegrywali na finiszu. Hamilton dołączył do grona nieśmiertelnych, a jego zwycięstwo w 16. etapie, gdy po 70-kilometrowej samotnej ucieczce przekroczył linię mety, zostanie w pamięci milionów ludzi jako wyraz niezwykłego triumfu ludzkiej siły nad cierpieniem, zwątpieniem, rezygnacją.
Niestety, zasadne jest pytanie zadawane przy okazji przez sceptyków: na czym ten facet przejechał 3 i pół tys. km? I nie chodzi bynajmniej o markę roweru. Doping jest częścią Tour de France od początku tej imprezy i w tym roku zapewne nie było inaczej. W niedzielnej fieście na mecie w Paryżu gdzieś bokiem przemknęła informacja o wykryciu nielegalnego środka dopingowego EPO u co najmniej jednego kolarza. Wiadomo, że nie był to żaden zwycięzca etapowy ani zawodnik z czołówki, ale pytania o uczciwość kolarzy pozostają.