Dlaczego Gus van Sant dał swemu filmowi tytuł „Słoń”? Z treści to raczej nie wynika. Wszystko wyjaśnia dopiero odreżyserski komentarz, w którym autor przypomina buddyjską opowieść o ślepcach opisujących słonia za pomocą zmysłu dotyku. Każdy opisuje tylko fragment, trąbę albo ucho, myśląc, że to całe zwierzę. Takie też jest dzisiejsze kino, mające ogromne kłopoty z opisem całości. W tym roku w Cannes można było odnieść wrażenie, iż twórcy stracili poczucie pewności siebie: są bezradni wobec rozmiarów zła we współczesnym świecie. Pokazują je, ale nie tłumaczą. Nie udają, iż są mądrzejsi od widza, który ma te same kłopoty ze zrozumieniem świata.
Rok temu był w Cannes dokument „Bowling for Columbine” Michaela Moore’a, który niedawno dostał Oscara – poświęcony masakrze w tej samej szkole, do której teraz zajrzał Gus van Sant. Ale tamten reżyser komentował zdarzenia, piętnował amerykańskie obyczaje, podczas gdy twórca „Słonia” poprzestaje na przedstawieniu zdarzenia. Jeden piękny jesienny dzień w szkole, która niczym nie różni się od innych tego rodzaju placówek. Może nawet tu jest więcej luzu. Kamera niespiesznie prowadzi kolejnych bohaterów, zagląda do sal, na boisko szkolne, do stołówki, a nawet do toalety, gdzie trzy przyjaciółki plotkareczki dowiadują się właśnie, na czym polega bulimia. Alex i Eric, którzy zostaną mordercami, na razie nie zwracają na siebie uwagi: jeden ćwiczy na pianinie, drugi lubi komputerowe gry wojenne. Dopiero na chwilę przed pierwszym aktem tragedii dowiemy się, jakie mają zamiary, do czego przyda się kupiona za pośrednictwem Internetu broń. Gus van Sant zdaje sobie sprawę, że nie da się w jednym skromnym filmie opowiedzieć całego wielkiego słonia. Nie ma też zamiaru powtarzać oczywistych prawd o fatalnych skutkach amerykańskiego kultu broni palnej czy zainfekowanej agresją rzeczywistości wirtualnej.