Marzyłem, by być w wesołej drużynie Robin Hooda. Czytałem o ich przygodach, oglądałem filmy, ale jakoś nie śmiałem pomyśleć, że kiedyś ujrzę puszczę Sherwoodu w hrabstwie Nottingham na własne oczy i poszukam w niej cieni Robina i jego towarzyszy.
Legendy tym z grubsza różnią się od mitów czy baśni, że zwykle niby powój oplatają życiorys postaci historycznej lub historycznego wydarzenia. Najsłynniejszym przez wieki w Europie zbiorem takich właśnie podań była „Złota legenda” Jakuba de Voragine.
Legenda znaczy czytanie
Legendy chrześcijańskie (urywki żywotów świętych) czytano wtedy w kościołach podczas nabożeństw. Zygmunt Gloger pisze w „Encyklopedii staropolskiej”, że legenda (z łacińskiego legere, czytać) oznaczała „opis historyczny życia jednego ze świętych, do którego dodawano poetyczne szczegóły, jakie gorąca wiara wytwarzała dla zachwycenia umysłu i podniesienia serc wiernych”.
Żywoty świętych były więc nie tylko skarbcem pobożności, lecz także źródłem masowej rozrywki, oddziałującym na literaturę i sztuki piękne, więc także na emocje i wyobraźnię. Można by pewno spędzić wszystkie urlopy do końca aktywnego życia, podróżując z opasłą księgą po krajach i miejscach uwiecznionych w „Złotej legendzie”.
Szczególne miejsce zajmują wśród tych legend chrześcijańskiej Europy opowieści celtyckiej Irlandii, wydane u nas niedawno w wyborze Marie Heaney, żony noblisty Seamusa („Za dziewiątą falą”, przeł. Mieczysław Godyń). Do dziś bije z nich moc porównywalna z sagami Skandynawii czy germańskim cyklem o karłach Nibelungach.
Bo lud chciał słuchać nie tylko o świętych i męczennikach. Zawsze miały ogromne wzięcie podania o czynach bohaterów i rycerzy takich jak mężny Roland, czarodziejów i czarnoksiężników jak dr Faust, a także par kochanków jak Tristan i Izolda.