Najlepsze co dziś można zrobić – pisze Philipp Aries, francuski antropolog – to umrzeć niepostrzeżenie, nie obarczając śmiercią siebie i innych, odpłynąć łagodnie, najlepiej we śnie, bez bólu i strachu, jak obłok, który się nie ogląda wstecz”. Nażyć się dobrze i kiedy już siły wiotczeją i nie czuje się smaku życia – przyjąć jakiś nagły piorun, zawał, coś z tych rzeczy w zgrzybieniu błogosławionych.
Lecz choć zawałów przybywa, nie dla każdego one są łaskawe. Luksus nagłej śmierci – jak mówi Jan Bogusz, tentolog – jest udziałem wybrańców losu. Nagła śmierć to szok dla rodziny, o ileż jednak łatwiejszy niż towarzyszenie umieraniu rozłożonemu na raty. Nikt teraz tego nie umie. Odzwyczailiśmy się od śmierci.
Kiedy ktoś zaczyna umierać, jego dom omijają znajomi. Badania socjologów dowodzą, że rodzina terminalnego popada w izolację. Ludzie nie wiedzą, co tam w środku mają mówić, jak się zachować. Boją się kontaktu z kimś naznaczonym już śmiercią: echo dawnego zwyczaju, kiedy to ciało umarłego myli obcy, niezwiązani z rodziną, bo bliskich obmywany mógłby pociągnąć za sobą do grobu. Znajomi przychodzą dopiero na pogrzeb. Tu śmierć jest już zakończona, właściwie jej nie ma, został tylko znany rytuał cmentarny. Role uczestników są krótkie, łatwe, oczywiste, a niepokój można zagłuszyć; no i co słychać u ciebie, zapytać znajomego parę metrów od grobu.
Dla rodziny pogrzeb to rozpacz, ale także często wyzwolenie, bo rodzina tai przed bliskim, że wie, pragnie oszczędzić mu świadomego umierania. Nie chce patrzeć, jak pogrąża się w strachu, panice, psychozie, jak brnie w halucynacje, oko w oko ze swym straszliwym lękiem. Nikt przy umierającym nie stawia gromnicy jak niegdyś, gdy ludzie też bali się śmierci, lecz lęk uciszali poprzez rytuały.