Gdy zajrzeć do książek science fiction sprzed kilkudziesięciu lat, to często się okaże, że ich bohaterowie latali pojazdami kosmicznymi napędzanymi nie jakimiś wymyślnymi silnikami na antymaterię, lecz reaktorami działającymi na tej samej zasadzie jak dzisiejsze w elektrowniach jądrowych. Na przykład słynny pilot Pirx, jeden z bohaterów Stanisława Lema, w każdej ze swoich licznych podróży miał do czynienia z rakietami, w których paliwem były pierwiastki promieniotwórcze. Z kolei Ijon Tichy, kosmiczny włóczęga z „Dzienników gwiazdowych”, w reaktorze jądrowym swojego pojazdu nawet gotował ziemniaki i piekł mięso na obiad.
Kosmiczna radiofobia
Wbrew przewidywaniom autorów science fiction dzisiejsze rakiety niewiele wspólnego mają z taką wizją. Kiedy w 1997 r. startowała sonda Cassini z misją zbadania Saturna i jednego z jego księżyców Tytana (pojazd dotrze do celu w 2004 r.), media na całym świecie pokazywały demonstrantów sprzeciwiających się wysyłaniu w kosmos tego urządzenia. Dlaczego? Na pokładzie Cassini znajduje się generator zawierający niewielką ilość radioaktywnego plutonu. Przekształca on ciepło powstające podczas reakcji rozpadu promieniotwórczego tego pierwiastka w energię elektryczną. Dzięki temu sonda może funkcjonować i utrzymywać łączność z Ziemią. W tamtych rejonach Układu Słonecznego, gdzie krąży Saturn, natężenie promieniowania słonecznego jest zbyt małe, by nawet sporej wielkości ogniwa fotowoltaniczne dawały niezbędną ilość energii elektrycznej potrzebnej do zasilania aparatury.
Nawet na Marsie, naszej sąsiedniej planecie, panele słoneczne często też nie wystarczają. Dlatego na pokładach lecących właśnie w stronę Czerwonej Planety amerykańskich łazików Mars Exploration Rovers znajduje się po 2,7 g plutonu.