Archiwum Polityki

Minęła piąta po południu

Rozmowa z poetką Ewą Lipską o życiu, śmierci, przemijaniu, a także niesolidnych developerach

Po kilkuletnim pobycie w Wiedniu, gdzie kierowała pani Instytutem Polskim, wróciła pani do Krakowa. Nowe mieszkanie jest już przytulnie udomowione. Brakuje chyba tylko książek?

Książki leżą jeszcze u moich przyjaciół. Trudno będzie je w tak małym mieszkaniu zmieścić. Część już podarowałam, ale przybywają nowe. Te nowe czytam najczęściej poprzez tamte, stare... „Próby” Montaigne’a są na przykład dobrym tłem dla esejów Fuentesa. Czasem wydaje mi się, że książki w mojej bibliotece czytają się same... Kojarzy mi się to wszystko z mieszkaniem, bo łatwo mnie na książkę nabrać. Kiedy zobaczyłam leżące na stole developera, który budował tę kamieniczkę, „Myśli” Seneki, byłam przekonana, że mam do czynienia z wyjątkowo solidnymi ludźmi... Już teraz byłabym bardziej ostrożna...

Pani ostatni tomik wierszy nosi tytuł „Ja”. Pierwsze tomy oznaczała pani numerami. Później pojawiły się tytuły opisowe, np. „Stypendyści czasu”. Czy to znaczy, że teraz dostajemy do ręki najbardziej osobistą książeczkę Ewy Lipskiej.

Do „ja” dochodziłam poprzez „my”, chociaż „ja” istniało zawsze w tle. Ale wtedy to „my” było czymś oczywistym, egzystencjalnym głosem pokolenia. Na tytuł „Ja” odważyłam się teraz, kiedy „my” jest już tylko w tle.

Współczesnej poezji zarzuca się, że jest chora na „ja”, spoza którego nie widać już nic więcej. Pani prowokacyjnie pisze „Ja”, ale w środku nie ma nagich wyznań. Gdzie jest granica intymności w poezji?

Tę granicę mam instynktownie zapisaną w sobie. Żaden „przemyt” wydarzeń osobistych. To wcale nie znaczy, że nie korzystam ze swoich biograficznych przeżyć czy faktów, ale rzadko opisuję je wprost.

Polityka 25.2003 (2406) z dnia 21.06.2003; Kultura; s. 66
Reklama