Ewa Michnik, dyrektor Opery Dolnośląskiej i szef muzyczny spektaklu, perfekcyjnie przemyślała i zorganizowała to chyba swoje największe jak dotąd przedsięwzięcie. Amfiteatr wysokości czterech pięter umiejscowiła w niezwykle atrakcyjnym miejscu: na nadodrzańskim bulwarze spacerowym, na tyłach Biblioteki Uniwersyteckiej i kościoła Najświętszej Marii Panny na Piasku, z otwierającą się po lewej stronie wspaniałą perspektywą Ostrowa Tumskiego. Mieściło się tu ok. 5 tys. osób, ale tłumy nadprogramowych amatorów opery oblegały całe sąsiadujące nabrzeża, żeby chociaż zobaczyć wyścig gondoli i pożar statku w II akcie.
Centrum akcji, czyli scena, znajdowała się na ogromnym, trzypoziomowym statku zbudowanym na Odrze (dość głębokiej w tym miejscu i z wartkim nurtem, trzeba było więc zacumować go na kilkunastu stalowych słupach wbitych w dno). Elementy scenografii – dwie kolumny z gryfami, przypominające te z placu św. Marka – przypominały dyskretnie, iż rzecz dzieje się w Wenecji. Sam statek składał się z czterech promów, które niegdyś służyły do przewożenia czołgów, były więc dostatecznie mocne. Śpiewacy – chór i soliści – używali mikroportów, znakomicie też nagłośniona była orkiestra, jakość dźwięku była więc nadspodziewanie dobra. Lepsza nawet niż w superprodukcjach w Hali Ludowej, gdzie na nagłośnienie nakłada się naturalny pogłos zniekształcający dźwięk. Ewa Michnik sprawiła, że przedstawienie było też atrakcyjne muzycznie; pomogli w tym soliści sprowadzeni z Włoch i USA, współpracownicy mediolańskiej La Scali i nowojorskiej Metropolitan, ale miejscowi śpiewacy także spisali się znakomicie.
Akcja „Giocondy”, dzieła z 1876 r., jest dość zawikłana i kiczowata, ale znaleźć w niej można wszystko, czego operze potrzeba: miłość i nienawiść, zemstę i szlachetność, karkołomne popisy wokalne i wymóg przepychu inscenizacyjnego.