To jubileuszowe pięćdziesiąte Biennale. Fakt ów pozwalał żywić nadzieję, iż uda się uporządkować dorobek sztuk wizualnych ostatnich lat, a może i dziesięcioleci. Niestety. Wenecka impreza po raz kolejny dobitnie uświadomiła widzom, że aktywność i pomysłowość artystów przekroczyła wszelkie granice i do jednego worka pozbierać się już nie da. Obecny na otwarciu Biennale malarz Paweł Kowalewski, członek pamiętnej GRUPPY, powiedział, że wystawowe przestrzenie kojarzą mu się z dawnymi objazdowymi cyrkami. Tam pod namiot waliły tłumy, by zobaczyć karła-siłacza, człowieka-gumę czy babę z brodą. Dziś wszyscy artyści wystawiają własne dziwa i starają się nimi zaskoczyć, rozśmieszyć, zadziwić, wykpić, pobudzić do myślenia, a czasem tylko zanudzić. I nie zraża ich fakt, że właściwie już wszystko wcześniej wymyślono, że żaden z nich nie ma szans na dokonanie artystycznej rewolucji.
Babę z brodą można pokazywać jako dziwo,
ale też jako przykład niezbadanych praw natury. Człowiek-guma to albo zwykła rozrywka, albo dowód na granice ludzkich możliwości. Nie inaczej jest ze sztuką – granica między trywialnością a misją jest tu bardzo cienka. Nie można odmówić większości artystów dobrych chęci, potrzeby odruchu mówienia o rzeczach ważnych i ambicji naprawiania świata. Problem tkwi raczej w sposobie przełożenia tych intelektualnych ambicji na język sztuki.
Twórcy popełniają – i było to w Wenecji bardzo odczuwalne – najczęściej dwa podstawowe grzechy. Pierwszy to zaburzona komunikatywność. Oto stają bowiem przed trudnym zadaniem znalezienia takiego języka artystycznej wypowiedzi, który z jednej strony nie będzie zbyt dosłowny, z drugiej – nazbyt skomplikowany.