Archiwum Polityki

Porzucony kundel

Latem znajdujemy więcej czasu na bezinteresowne roztrząsanie problemów, które nie mają żadnego praktycznego znaczenia. Do takich czynności zaliczam rozmowę dotyczącą urody psa naszych sąsiadów. Pies jest niewątpliwie nierasowy i można nazywać go kundlem, ale sąsiad przedkłada określenie bardziej pochlebne, bo nie obciążone duchem pogardy.

Kundel nie ma rasy, czyli cierpi na jakiś niedostatek, a tymczasem wystarczy nazwać go psem wielorasowym i niedostatek zamieni się w nadmiar, inne psy są ledwie że jednorasowe, a ten jest wielorasowy, czyli ma nad nimi przewagę. Szczegółowe rozmowy na temat psiej urody prowadzą do ustaleń, że ogon jest zapewne pamiątką po jakimś wyżle albo labradorze, łeb ma coś z owczarka alzackiego (by trywialnie nie powiedzieć wilka), w budowie ciała, a szczególnie sierści, można znaleźć podobieństwo do boksera, a całość jest miłym przyjaznym czworonogiem.

Przez długie lata moją pociechą była szlachetna kundlica, która łączyła walory urody z psią mądrością i zrównoważeniem. Gryzła tylko w razie potrzeby, bez emocji, niepowodowana strachem, tylko poczuciem obowiązku. Gryzła konsekwentnie każdego, kto wchodził do ogrodu pozbawiony towarzystwa gospodarzy. Kundlica strzegła terytorium i mienia, które było związane z każdym z gospodarzy. Konsekwentnie broniła mojej teczki, torebki żony i kluczy w skórzanym pojemniku. Nie pozwalała nikomu zbliżać się do naszych ubrań i krzeseł, na których zwykliśmy siadać. Czyniła to wyłącznie pod naszą nieobecność, słusznie uważając, że kiedy jesteśmy na miejscu, to mamy prawo dysponować naszym mieniem wedle woli.

Po kilkunastu latach życia nasza kochana kundlica odeszła do krainy wiecznych łowów. Do końca cieszyła się świetnym zdrowiem, bowiem niemalże co dzień przebiegała odcinek od rozjazdu do naszego wiejskiego domu goniąc za samochodem.

Polityka 33.2003 (2414) z dnia 16.08.2003; Zanussi; s. 89
Reklama