Media, ujawniając ostatnio fragmenty rozmów między sprzedającymi mecz piłkarzami, gęsto musiały używać wielokropków lub tzw. zagłuszaczy, wycinających przekleństwa i bluzgi. To nie jest jakiś środowiskowy żargon, w ten sposób na co dzień porozumiewają się miliony Polaków, zwłaszcza młodych. Na Przystanku Woodstock, kempingach, plażach, w piwnych barach, wszędzie, gdzie tworzą się sezonowe skupiska, trudno uciec od bluzgów używanych we wszystkich funkcjach językowych: jako podmiot, orzeczenie, przyimek, znak przestankowy, podkreślenie itd. Można odnieść wrażenie, że do codziennego porozumiewania się wystarczy kilkanaście słów, byle wulgarnych. Nie ma w tym nic szczególnie nowego, może tylko tyle, że ów styl czy też szpan wypowiedzi przyswajają sobie także grupy bynajmniej niewywodzące się – jak kiedyś uważano – z marginesu: studenci, młodzież licealna, biwakujący żeglarze, sportowcy, uczestnicy kolonii, obozów.
Latem, jak Polska długa i szeroka, rozlegają się kurwy i wyrazy towarzyszące. Ten rodzaj zaśmiecania miejsc publicznych już nawet nie wywołuje żadnej reakcji nie tylko mimowolnych ofiar powszechnej agresji słownej, ale nawet policji czy miejskich straży. Klną, to klną – taki obyczaj w wolnym kraju. Zresztą nawet wielu socjologów kultury uważa bluzgi dekorujące teksty piosenek popularnych kapel za przejaw i naturalną formę ekspresji młodzieżowych subkultur. Jakakolwiek prośba, aby przynajmniej publicznie i przy dzieciach nie nadużywać wulgarnego języka, wydaje się wręcz aktem agresji wobec wolnych jednostek, przejawem nietolerancji, zasługującym – w najłagodniejszej formie – na słowo spier... . Więc już tylko jeden apelik: może by tak, k..., przynajmniej trochę ciszej.