Henri-Marie-Raymond de Toulouse-Lautrec-Montfa wyjątkowo nadaje się na bohatera masowej wyobraźni. Bardziej od ekscentrycznego Dalego, nieszczęśliwego van Gogha, żywotnego Picassa czy salonowego wampa – Łempickiej. Jest idolem historii sztuki w równym stopniu za zasługi w posługiwaniu się pędzlem, za niebanalny życiorys oraz za stworzenie czegoś, co dziś moglibyśmy nazwać malarskim reportażem uczestniczącym. Arystokratyczne pochodzenie, nagłe kalectwo, ponadprzeciętna inteligencja i poczucie humoru, talent, ale też domy publiczne, alkoholizm, wyniszczający syfilis, nieodwzajemnione uczucia do panienek z tancbud, w końcu przedwczesna śmierć – tę wzruszającą historię znają praktycznie wszyscy i trudno oprzeć się jej smutnemu czarowi. A nawet więcej – trudno oglądać prace artysty bez ciągłego wspominania owej życiowej martyrologii.
Wędrówka pomiędzy ponad 350 litografiami i plakatami (wszystkie, jakie zdołał stworzyć) pokazywanymi w Wiedniu to także wędrówka śladami artysty po artystycznie rozkwitającym Montmartrze, tym samym, który kilkanaście lat później w swe władanie wezmą Picasso, Apollinaire, Braque, gdzie rodzić się będzie kubizm i fowizm. Lautrec przecierał szlaki, odkrywał i utrwalał dwuznaczne atrakcje dzielnicy. Miał zresztą nad innymi twórcami nie tylko przewagę pierwszeństwa, ale i niezależności. Dzięki rodzinnemu majątkowi nie musiał za wszelką cenę szukać kupców, schlebiać czyimkolwiek gustom. Jego arystokratyczna przenikliwość zderzyła się ze światem (właściwie półświatkiem) znajdującym się na drugim krańcu społecznego porządku. Wyszło z tego dzieło do dziś zadziwiające świeżością i niezależnością.
Trudno znaleźć malarza, który w końcu XIX i na początku XX w. okazałby się tak konsekwentnym psychologiem i socjologiem pędzla, może czasami nazbyt dosłownym i rubasznym, a za mało metaforycznym, ale na pewno bardzo przenikliwym.