„Ósmy dzień tygodnia”, słynne opowiadanie Marka Hłaski, przeszło podwójny magiel. Najpierw niemiecki reżyser Armin Petras zaadaptował je na swój poetycko-surrealistyczny styl, potem adaptację przełożyła z powrotem na polski Monika Muskała, a Petras przyjechał do Krakowa, żeby z aktorami Starego Teatru przygotować spektakl. Rezultat z pewnością był szokiem dla czytelników Hłaski: zamiast dobrze pamiętanych klimatów prozy „polskiego Jamesa Deana”, zobaczyli puste pole torfu pod nagim płotem i postacie jak ze zwariowanego komiksu. Światek ludzików nadrabiających minami swoje życie w pustce, w kłamstwie, wśród głupich gierek – i na tym tle żywą, normalną dziewczynę, która ze sceny na scenę rozstaje się z nadzieją na piękne wejście w dorosłość – by w końcu dać się przelecieć byle komu. W spektaklu Petrasa nie ma żadnych realiów Polski lat pięćdziesiątych, są tylko rozmaite widowiskowe wariactwa: leje deszcz, fruwa marynarka, ustawieni rządkiem aktorzy skandują chórem kwestie i wygłupiają się na potęgę, każda sylwetka jest tu wyrazista i nieoczekiwana. Amant demonstracyjnie zrywa horyzont z namalowanym niebem, by rzucić go do stóp ukochanej. Ale w sposobie, w jaki Agnieszka (bardzo dobra rola Barbary Wysockiej, jeszcze studentki) „depcze” – odrzuca to sceniczne płótno, jest może więcej ponadczasowej psychologicznej prawdy o zawiedzionym życiu, niż można by odnaleźć, gdyby teatr chciał odtwarzać realia Hłaskowskiej Warszawy.