Polacy zaczęli krytykować miejsce, jakie Opatrzność wydzieliła im na mapie kontynentu, w XIX w. Wcześniej lwia część naszych przodków nie skarżyła się na niefortunne położenie ojczyzny. Z jednej strony zachwycano się żyzną glebą i bogactwami naturalnymi, jakie Stwórca w swej łaskawości dał walecznym Sarmatom. Z drugiej zaś wyrażano dumę z faktu, iż właśnie oni pełnią od wieków na południowych i wschodnich flankach Europy (do której Rosja oczywiście nie należy) rolę jej rycerskich obrońców. Nawet zniknięcie Rzeczypospolitej z politycznej mapy Europy nie wycisnęło słów skargi na nasze położenie geograficzne, choć dość powszechne było przekonanie, iż nam właśnie dała Opatrzność wyjątkowo wrednych sąsiadów. Swym rozbiorowym męczeństwem zyskiwaliśmy jednak szansę na stanie się odkupicielem Europy, wyzwolenia jej z okowów tyranii i despotyzmu. W odczuciu ogółu nadal pozostaliśmy przedmurzem zarówno chrześcijaństwa, jak i zbudowanej na nim cywilizacji. Pełniliśmy rolę mesjasza narodów, w związku z czym złośliwie zauważono, iż jeżeli w jednym i tym samym kraju będą ze sobą sąsiadować aż dwa mesjanizmy, polski i żydowski, to stosunki pomiędzy nimi nie mogą przypominać sielanki.
Z Rzeczypospolitej emigrowano, ale czyniły to dość nieliczne grupy powodowane względami politycznymi lub wyznaniowymi, żeby wymienić tylko konfederatów barskich, którzy w Turcji znaleźli przejściowe schronienie, czy arian wygnanych na mocy edyktu banicji z 1658 r. Na przełomie XIX i XX w. miała zaś miejsce emigracja talentów, odpływ intelektualistów, który w XX w. miał zyskać miano drenażu mózgów. Tę emigrację piętnowała, i to nader surowo, Eliza Orzeszkowa, jako główny cel ataków wybierając sobie Conrada-Korzeniowskiego, który pisze po angielsku „powieści poczytne i opłacające się wybornie”.