Ostatnio znowu powraca pytanie: jak będzie wyglądała literatura polska w najbliższej przyszłości? Obawiam się, że literatura (a myślę tu o prozie, bo o poezję raczej się nie martwię) będzie zalecała się do nas, natarczywie wystawiała przed oczy konterfekt autora, będzie uchylała się od eksperymentu, ale i wystawiała na próbę naszą potrzebę zanurzenia się w wartkiej, dobrze prowadzonej opowieści, mrugając przy tym porozumiewawczo: tu wszystko dzieje się między nami, literackimi wyjadaczami... A może będzie całkiem inaczej, spróbujmy postawić kilka pytań.
Czy proza da się zaszantażować wołaniem o aktualność, czyli o to, by „dawała obraz tego, jak my tu żyjemy”? Piszę: zaszantażować, bo przecież nie w temacie rzecz, ale w sposobie wykonania! Da się zaszantażować! – bo dawny zarzut o „świecie nie przedstawionym” (i rozumienie literatury jako powinności wobec czytelnika) i w zmienionej sytuacji politycznej trafia nam ciągle do przekonania. Dawny zarzut został podchwycony przez konkurujące ze sobą media żyjące przecież aktualnością. Książek na dyżurne tematy będzie coraz więcej. Ale wnosząc z tego, co dla nas pozostaje – literacko aktualne! – z książek napisanych w ostatnim piętnastoleciu, nietrudno zauważyć, że na dalszą metę liczyć się będą te powieści, których autorzy znaleźli jakiś metaforyczny język i pryzmat dla ukazania rzeczywistości przedstawionej. Tak jak to robili Huelle w „Weiserze Dawidku”, Chwin w „Hanemannie”, Tokarczuk w „Szafie”, Kapuściński w „Podróżach z Herodotem”. Ci, którzy mówili nie wprost, nie epatowali modnym tematem, jeszcze wczoraj przerabianym przez media, i językiem podsłuchanym na gorąco.
Pozostanie, na przykład, w cenie świetnie napisana proza Magdaleny Tulli uchodząca za trudną – traktat o nieprzejrzystości świata i opowieść o dolegliwościach minionego stulecia.