W zamyśle natury miała to być zbrodnia doskonała. Wszelkie ślady zostały skrzętnie ukryte przed ludzkim wzrokiem na Antarktydzie – najdalszym, niedostępnym, najpóźniej odkrytym, bezludnym kontynencie – pod dwukilometrową warstwą lodu. A jednak detektory dwóch satelitów Grace (wystrzelonych przez NASA w 2002 r.) odnotowały dziwną anomalię geofizyczną, liczącą ponad 300 km średnicy. Jest ona usytuowana, jak wykazały badania radarowe, w środku 500-kilometrowej kolistej struktury otoczonej skalistym grzbietem. Odkrywcy, prof. Ralph von Frese i dr Laramie Potts, geolodzy z Ohio State University, doszli do wniosku, że obiekt ma wszelkie cechy krateru uderzeniowego. Sprawcą był meteoryt o mniej więcej 50-kilometrowej średnicy, a jego upadek zdarzył się najprawdopodobniej 250 mln lat temu.
Byłby to dowód w śledztwie trwającym od 200 lat,
a dotyczącym największej zbrodni w dziejach świata. Na granicy ery paleozoicznej i mezozoicznej wyginęło na Ziemi 95 proc. wszystkich gatunków. Niektórzy badacze są przekonani, że życie na planecie wisiało wówczas na włosku. Takie wielkie wymierania powtarzały się kilkakrotnie, na przełomach er, na jakie podzielono dzieje życia: paleozoiku (zwanego niegdyś pierwszorzędem), mezozoiku (drugorzędu), trzeciorzędu i czwartorzędu.
Śledztwa tego, przyznajmy, nie prowadzono jednak z należytą starannością. Nie odrobiono lekcji, jaką było wyjaśnienie zdarzenia tunguskiego. Ani lekcji, jaką był spór, trwający od końca XIX w., na temat pochodzenia Meteoric Crater w Arizonie. Po łebkach odrobiono lekcję, jaką były obrazy dostarczone przez sondy kosmiczne penetrujące okolice Księżyca, Merkurego i Marsa.
I gdyby nie warstewka iłu w wapieniach z okolic Gubbio w Apeninach, która zafrapowała młodego amerykańskiego geologa Waltera Alvareza, żylibyśmy z przeświadczeniem, że wielkie przełomy w dziejach życia na Ziemi to okresy tylko trochę przyspieszonej ewolucji.