Ani zwolenników reaktywacji Funduszu Alimentacyjnego (FA), ani przeciwników tego rozwiązania w Sejmie nie brakuje. Zasadniczym ustępstwem na rzecz niechętnych jego wskrzeszaniu mają być niskie koszty Funduszu. To znaczy, że wypłacać będzie tylko biedniejszym rodzicom, których dochody na osobę nie przekraczają 700, najwyżej 750 zł. Nie zmieści się więc w tym limicie na przykład nauczycielka z jednym dzieckiem.
Powstanie
Idea Funduszu Alimentacyjnego była inna. Państwo miało brać na siebie pośrednictwo w egzekwowaniu alimentów, jeśli jedno z rodziców unikało ich płacenia. Państwo ma bowiem daleko skuteczniejsze instrumenty przymusu niż była rodzina, zazwyczaj matka z dwojgiem dzieci. I tak to mniej więcej działało od 1975 r.
W drugiej połowie lat 90., gdy w wiek szkolny wszedł wyż demograficzny połowy lat 80., popadały zakłady, uformował się czarny rynek pracy, Funduszowi zaczęło szybko przybywać klientów. Jednocześnie na łeb poleciała ściągalność długów – do zaledwie 11,4 proc. w 2003 r. I tak, w ramach planu oszczędności Jerzego Hausnera, wicepremiera w rządzie Leszka Millera, zdecydowano o likwidacji Funduszu. W to miejsce wprowadzono zasiłki – po 170 zł na dziecko, jednolite dla wszystkich samotnych rodziców, których dochody nie przekraczały 583 zł na osobę. Posypały się fikcyjne rozwody. Państwo nie oszczędziło. Już w październiku 2004 r. wydało więcej, niż wydawał Fundusz w ciągu roku.
W obronie Funduszu powstała kontrustawa, napisana i złożona w Sejmie przez obywateli. Część rozwiązań w niej zawartych wprowadzono w życie ustawą rządową z 2005 r.: możliwość konfiskowania dłużnikom praw jazdy, kierowania do prac społecznie użytecznych, egzekwowania długów alimentacyjnych z majątku rodziców dłużnika, wszystko na poziomie gminy.