Marek Grechuta w ostatnich latach życia uciekał od zgiełku i naporu świata. Po latach spędzonych w trasach koncertowych biały dom ukryty w zieleni nieopodal Krakowa stanowił bezpieczny azyl dla niego i jego rodziny. Czas płynął wolniej i łagodniej przy starych filmach, muzyce Nata King Cole’a, Raya Charlesa czy Franka Sinatry. Od czasu do czasu dom rozbrzmiewał muzyką Vivaldiego i Corellego – młodzieńczymi miłościami artysty, który nigdy nie słuchał własnych piosenek.
W każdą niedzielę oglądali z żoną transmisję mszy św. z placu św. Piotra. Świat docierał do niego poprzez książki Ryszarda Kapuścińskiego, wzruszeń dostarczał mu Sławomir Mrożek swoim „Dziennikiem podróży” i Andrzej Bobkowski klasycznymi już „Szkicami piórkiem”.
W ogrodzie stały rozstawione sztalugi, przy których twórca zespołu Anawa lubił spędzać czas. Przelatywały motyle, pachniała świeżo skoszona trawa. Powracał smak dzieciństwa.
„Dzieciństwo to okres najszczęśliwszy w życiu człowieka, nie ma wtedy jeszcze świadomości zła, nie wie nic o tym, co dzieje się na świecie... Któregoś ranka obudziłem się. Nikogo nie było w domu. Mama poszła na zakupy. Wybiegłem na taras, usiadłem na rozgrzanych słońcem stopniach schodów i wsłuchiwałem się w mój czarodziejski, zaklęty ogród. Ptaki śpiewały, lekko szumiały drzewa, była wspaniała cisza. Pamiętam tę chwilę do dziś” – wyznaje Marek Grechuta w książce Wojciecha Majewskiego, która ukaże się w listopadzie.
Urodził się w Zamościu. Rodzice rozstali się, gdy był jeszcze dzieckiem. W szkole na akademiach recytuje wiersze, w domu pobiera lekcje gry na fortepianie. Jako kilkunastoletni chłopiec jedzie na wycieczkę do Krakowa. Jest oczarowany miastem. Po szkole średniej zdaje na architekturę na krakowskiej politechnice.