63-letni Terrence Malick, z wykształcenia filozof i uniwersytecki wykładowca, jest postacią wyjątkową w hollywoodzkiej kinematografii. Traktuje kino niezwykle poważnie jako narzędzie do uprawiania medytacji na zgoła niefilmowe tematy, co w Ameryce uchodzi za niewybaczalną lekkomyślność, a nawet szaleństwo. Na dodatek wcale nie jest bezrobotnym twórcą, wręcz przeciwnie, światowe wytwórnie zabijają się o to, by zgodził się dla nich reżyserować. Niestety Malick sprawia wrażenie, jakby mu wcale na tym nie zależało. Po nakręceniu w latach 70. dwóch arcydzieł: filmu drogi o dryfujących bez celu nieudacznikach „Badlands” i wyrafinowanej ballady „Niebiańskie dni” zniknął z życia publicznego na jakieś 20 lat. Co w tym czasie robił, nie wiadomo. Podobno zaszył się w jakiejś dziurze i czytał książki, mówi się też, że wędrował po Teksasie obserwując ptaki. W 1998 r. nieoczekiwanie powrócił, realizując wojenną epopeję „Cienka czerwona linia”. Jego najnowsza produkcja: epicki romans „Podróż do Nowej Ziemi”, poświęcony początkom kolonizacji Ameryki Północnej, stanowi ukoronowanie jego dotychczasowych poszukiwań. To odarta z bajkowej otoczki wersja romansu między indiańską księżniczką o imieniu Pocahontas (Q’orianka Kilcher) a kapitanem Johnem Smithem (Colin Farrell), którą można nazwać antropologicznym melodramatem. Dziewicze plenery Ameryki, naturalne piękno Nowej Ziemi przegrywają w starciu z europejską cywilizacją, a subtelny, poetycki sposób, w jaki to zostało ukazane, zadziwia. j.w.