Minister spraw zagranicznych Bronisław Geremek upomniał Prodiego, żeby budował Unię na odwadze, a nie na strachu. Ta przykra wymiana zdań została potem złagodzona dyplomatycznymi wyjaśnieniami, ale polsko-unijny klimat nieco się ochłodził.
Rzeczywiście Piętnastce brakuje przywództwa. Jej politycy bardziej przejmują się sondażami opinii publicznej niż wielkimi ideami. Prodi wydawał się wizjonerem, gdy proponował w zeszłym roku, żeby określić datę przyjęcia do Unii nowych członków. Skarcony przez Paryż i inne stolice, wycofał się rakiem. Ale i polscy politycy nie mają czystego sumienia.
W czasie niedawnej wizyty w Warszawie komisarz ds. poszerzenia Guenter Verheugen pozwolił sobie na zawoalowaną krytykę naszych zapóźnień („Polska ma szanse wejść do Unii w 2003 r., jeśli przyspieszy przygotowania”) i okrasił ją ciepłymi słowami, przyjaznymi gestami i uśmiechami.
Na razie Polska nie dotrzymuje terminów wdrożenia kluczowych zasad, na których opiera się cywilizowana gospodarka rynkowa, takich jak reguły pomocy państwa dla przedsiębiorstw czy dopuszczania do rynku towarów przemysłowych. Poprzedni rząd SLD-PSL zafundował specjalne strefy ekonomiczne i rodzime certyfikaty na wszelkie możliwe towary. Pod wpływem protestów Unii, że to raj nie tyle dla inwestorów i krajowych producentów, co dla kumotrów i łapówkowiczów, władze RP obiecały, że stopniowo zawrócą kraj z bocznicy na tor zbliżający do UE. Wbrew zapewnieniom obecny rząd nie zdołał do końca 1999 r. przeforsować w parlamencie ustaw nawet wstępnie porządkujących te kwestie. Podobnie było z prawem telekomunikacyjnym i innymi od dawna zapowiadanymi ustawami.
Władze zasłaniają się brakiem daty wyznaczonej przez Unię, choć pięć lat temu nie widać było w Polsce mobilizacji, gdy kanclerz Niemiec Helmut Kohl obiecywał rok 2000.