Po co nam zoo? Kiedyś odpowiedź na to pytanie była oczywista – dla rozrywki. Pierwsza na świecie menażeria, założona w XII wieku przed naszą erą w Chinach, miała charakter rekreacyjny. Podobnie najsłynniejsza zwierzętarnia starożytnego świata – kolekcja Aleksandra Wielkiego, choć ta służyła także celom naukowym, korzystał z niej bowiem Arystoteles przy pisaniu swych dzieł przyrodniczych. Na długie wieki jednak miała pozostać wyjątkiem. Pierwsze europejskie kolekcje zwierząt służyły niewyszukanej rozrywce. Batożąc skutego łańcuchami niedźwiedzia albo drażniąc zamkniętego w klatce lwa, pan stworzenia dawał wyraz swojej dominacji nad naturą.
Pierwszym publicznym ogrodem zoologicznym była menażeria paryska, otwarta po rewolucji „ku uciesze, radości i rozrywce ludu Paryża”. Za przykładem Paryża poszły inne europejskie miasta. Ogrody konkurowały ze sobą, próbując zgromadzić jak najwięcej okazów. Problem w tym, że wiele gatunków zwierząt padało zaraz po przewiezieniu do Europy, inne, którym udawało się przeżyć, w stresie obgryzały sobie łapy, ogony albo popadały w stereotypię ruchową, jak wielkie koty krążące od kraty do kraty albo kiwające się jak w chorobie sierocej niedźwiedzie. W tamtych czasach racją istnienia ogrodów zoologicznych była naukowość. Jednak w takich warunkach można było badać co najwyżej fizjologię i anatomię zwierząt. Od chwili, gdy w połowie XX w. Nikolaas Tinbergen i Konrad Lorenz stworzyli etologię, naukę o zachowaniu zwierząt, stało się jasne, że studiowanie ich behawioru bez uwzględnienia warunków, w jakich żyją w naturze, jest zwykłym absurdem.
Co ciekawe, wyłomu w tradycji ogrodów zoologicznych dokonał niemiecki handlarz zwierzętami i właściciel cyrku Karol Hagenbeck, który pod Hamburgiem stworzył na początku naszego wieku pierwsze zoo bez krat – zastąpiono je fosami.