W dużych miastach protesty przeciw budowom stały się już regułą. W Krakowie sprzeciwów nie wywołuje tylko stawianie domów jednorodzinnych na peryferiach miasta. Poza tym protestuje się przeciw niemal każdej budowie, łącznie z Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach (pozwolenie na budowę sanktuarium władze miejskie uroczyście wręczyły Janowi Pawłowi II podczas wizyty w Krakowie). Niewiele lepiej jest w największej polskiej gminie Warszawa Centrum, gdzie sąsiedzi, stowarzyszenia ekologów i inne organizacje protestują przeciw 70 proc. inwestycji.
Są to szacunki oficjalne, nie uwzględniające ciemnej liczby sprzeciwów, o których wiedzą tylko inwestorzy i przeciwnicy budów. Prawo do protestu sprzedaje się często w bezpośrednich negocjacjach, uprzedzając: albo pan zapłaci, albo nigdy tej budowy nie skończy. W Poznaniu sąsiadom wystarczy na ogół kilkanaście tysięcy złotych, w Warszawie żąda się wielokrotnie więcej. Apetyty bywają ogromne; jedna z warszawskich wspólnot zażądała od inwestora „rekompensaty” dwa razy większej niż wartość należącej do niej kamienicy.
Od ściany do ściany
Kto chce zbyt dużo, nie dostaje nic. Większość pozwoleń na budowę przechodzi procedury odwoławcze pomyślnie i skargi nie są uwzględniane. Ale ciągnie się to latami. Na przykład w sierpniu Naczelny Sąd Administracyjny wydał wyrok utrzymujący w mocy pozwolenie na budowę domu udzielone 6 lat temu warszawskiej spółdzielni Budomal. W tym czasie jedna z instancji odwoławczych cofnęła pozwolenie na budowę, roboty wstrzymano, inwestor tracił czas i pieniądze. Powodem były roszczenia dawnego właściciela działki, nie udokumentowane zresztą ani wpisem do księgi wieczystej, ani aktem notarialnym. Dom jest zamieszkany od roku, ale dopiero wyrok NSA zakończył spór, czy budowa była legalna.