Pierwszym ministrem obrony narodowej, który rozmawiał w 1993 r. w Waszyngtonie o zakupie samolotów F-16, był Piotr Kołodziejczyk. Jak przyznaje dziś jeden z członków tamtej delegacji, ów szalony na tamte czasy pomysł miał głównie cel polityczny. Ministrowi bardziej zależało na wysondowaniu intencji Amerykanów w sprawie naszego wstąpienia do NATO niż na kupnie samolotów. Było oczywiste, że jeśli władze amerykańskie nie widzą perspektywy militarnej współpracy z Polską (która ledwo co wyszła z Układu Warszawskiego), to nie będą też chciały sprzedać nam samolotu F-16, podstawowego typu używanego w lotnictwie NATO.
Tymczasem w Waszyngtonie zaskoczona polska delegacja dowiedziała się, że samolot możemy kupić. Rozpoczęły się poufne i coraz bardziej zaawansowane pertraktacje, nieoczekiwanie zakłócone przez samych Amerykanów, a dokładniej mówiąc przez producentów konkurującego z Sokołem (F-16 Falcon) Szerszenia (F/A-18 Hornet), którzy również zapragnęli włączyć się do walki o polski rynek zamówień lotniczych. Takiej szansy nie mogły też przegapić firmy lotnicze z Europy proponując nam m.in.: szwedzko-brytyjskiego JAS 39 Gripena, francuskiego Mirage’a 2000 i europejskiego Eurofightera. O dawnym rynku zbytu nie zapomniały też rosyjskie fabryki lotnicze, proponując nam modernizację już posiadanych samolotów lub zakup nowych.
W 1996 r. specjalna komisja powołana w Sztabie Generalnym WP wskazała politycznym decydentom cztery pożądane przez naszych lotników typy samolotów: F-16, F/A-18, Gripen i Mirage 2000. Nieoficjalnie mówiło się, że naszym lotnikom najbardziej do gustu przypadł F/A-18.
Przez gabinet ministra obrony przy ul. Klonowej przewinęło się kilku kolejnych ministrów.