„Mission: Impossible-2” jest thrillerem i należy do gatunków, które dzięki elektronice uzyskały nieograniczone szanse widowiskowe; drugim jest science fiction. Jednak obydwa znalazły się na rozdrożu i obydwa bezradnie próbują kolejnego ruchu. Wyprawy na gwiazdy oraz wojny w galaktykach, ten Kosmos, który powinien nie mieć końca, wygląda na ekranie coraz bardziej ograniczony, ciągle taki sam i wstyd powiedzieć, monotonny. Zaś bohaterzy thrillera przekroczyli granice prawdopodobieństwa i przewyższyli nawet postaci kreskówek animowanych, których żadna katastrofa nie potrafi rozgnieść, i widzowie z obojętnością oczekują, że ich faworyt wyjdzie z wybuchu wulkanu czy eksplozji atomowej z miną zadowoloną, do której się przyzwyczaili. Czy jednak można zrezygnować z całej tej wyczynowości? Mowy nie ma. Próbuje się jednak zrobić krok dalej, mamy właśnie parę przykładów: ambitny filmowiec hollywoodzki Brian de Palma dokonuje niejakiej manipulacji z okazji science fiction w „Misji na Marsa”; reżyser z Hongkongu John Woo, który przyswoił się w Ameryce, w spółce z ambitnym aktorem-producentem Tomem Cruisem usiłują dodać coś więcej do thrillera w „M:I-2”. Jaki jest rezultat? Oto pytanie.
Bowiem owej nowości nie tylko się nie odczuwa, ale nawet ma się wrażenie, że jest tu mniej niż dotychczas, w porównaniu na przykład z „jameso-bondziakami”, do której to grupy „M:I-2” należy. Sean Connery jako Bond miał elegancję, humor, dystans nieraz ironiczny, na które nie ma tu czasu wobec wybuchowego spektaklu elektronicznego, z którego nie można się wycofać. Gdzie są jego granice? Gdy w 1968 r. w „Bullitcie” detektyw Steve McQueen ścigał w samochodzie dwóch morderców poprzez ulice San Francisco, która to scena stała się dla kinomanów kultowa, trzeba było za każdym razem ustawiać kamerę w innym miejscu, by nakręcić ułamkowy kawałek owego przejazdu: pościg, który na ekranie trwał 6 minut, filmowano w ciągu trzech tygodni.