Ale cień Billa Clintona okazał się wyjątkowo długi. Prezydent od razu narobił Gore’owi kłopotu – przyjechał z Pierwszą Damą na kilka dni przed konwencją i pławił się w blasku reflektorów na przyjęciach w Hollywood zbierając fundusze na kampanie Hillary do Senatu i na swoją bibliotekę-muzeum w Arkansas. Sztabowcy wiceprezydenta z trudem ubłagali go, aby przemówił już w poniedziałek – kiedy będzie mecz futbolowy, więc i większa oglądalność – i aby następnego dnia wyjechał z Los Angeles.
Poniedziałkowe przemówienie Clintona było, jak zwykle, arcydziełem wiecowej sztuki oratorskiej – delegaci w hali Staples wpadali w ekstazę – ale prezydent zrobił swemu delfinowi kolejny niemiły kawał. Wychwalanie dorobku rządu sugerowało wprawdzie, że wybór Gore’a gwarantuje kontynuację dobrych czasów, ale o samym kandydacie Clinton powiedział tylko kilka dość zdawkowych i dziwnie brzmiących komplementów, w rodzaju: „jest dobrym człowiekiem”, który „rozumie przyszłość”. Nawet życzliwy demokratom David Broder z „The Washington Post” ocenił, że wystąpienie Clintona emanowało narcyzmem, kontrastującym z podobnym przemówieniem prezydenta Reagana, który kończąc swoją drugą kadencję w 1988 r. na konwencji przekazał pałeczkę George’owi Bushowi w taki sposób, że naprawdę niesłychanie wzmocnił ówczesnego republikańskiego kandydata.
Republikanie zacierają ręce, cieszą się, że swoim megalomańskim wystąpieniem Clinton nie pomógł Gore’owi ani na jotę. Tak prezydent odwdzięczył się swemu zastępcy – biadają ze smutkiem komentatorzy – który w okresie Monicagate (afery z Moniką Lewinsky) i impeachmentu nazwał go „jednym z największych prezydentów w historii kraju”. Później, co prawda, Gore zdystansował się wobec swego szefa mówiąc, że był oburzony jego zachowaniem.