Przeczytałem w rosyjskiej gazecie, że mieszkańcy Królewca, czyli Kaliningradu, podjęli inicjatywę zbiórki podpisów na rzecz przywrócenia starych nazw miastom rosyjskiej enklawy. Chodzi nie tylko o stolicę noszącą imię niezbyt już dzisiaj znanego przywódcy Kalinina, ale także o Tylżę i kilka innych miejscowości, których pamięć związana jest z wielosetletnią tradycją germańskich Prus Wschodnich.
Zastanawiająca jest ludzka potrzeba tradycji, czyli zakorzenienia. Dzisiejsi mieszkańcy enklawy nie powinni odczuwać żadnych związków z tradycją ludności, która wywędrowała na zachód, a tymczasem okazuje się, że pamięć wiąże się nie tylko z ludźmi, ale z miejscem, przenika ziemie, mury i kamienice. Po co komu tradycja wschodniopruska, skoro ten ktoś przywędrował z głębi Rosji, z Ukrainy czy z Azji, i osiedlił się w poprzednim pokoleniu na opuszczonej ziemi?
Oglądając napisy na terenie enklawy, spostrzegłem przedziwną stylizację pisma, które – choć jest cyrylicą – imituje niemiecki gotyk. W wydanej po rosyjsku historii Prus Wschodnich czasy radzieckie zajmują znikomą część stron. Cała uwaga poświęcona jest minionej świetności, gdy Prusy były niemieckie.
Jaki mechanizm popycha ludzi do utożsamienia się z cudzą historią? Pierwszym motywem może być brak własnej. Zbieranina ludzka w drugim pokoleniu szuka czegoś, co ją łączy i wyróżnia, tak przynajmniej można się domyślać, widząc zdumiewający renesans pamięci na terenach, gdzie zrobiono wszystko, żeby ta pamięć nie przetrwała.
Można także sugerować inny motyw. Niemieckość wiąże się z rozwojem. Dzisiejsza cywilizacja stawia Niemców na pozycji godnej pozazdroszczenia i może dlatego chcą się przy niej ogrzać ci, którym dotąd nie dane było zaznać uroków zamożności.