Jak już kiedyś pisałem, w ukochanym moim Jaśle sklepy, knajpy, stragany nazywają się i reklamują po amerykańsku. Nawet sklep mięsny to Beefsan, przy czym tajemnicze san może pochodzić od sanus – zdrowy, ale również od rzeźni w Sanoku. W tym drugim przypadku mielibyśmy do czynienia z jakąś zanikową, ale jednak odrobiną polskości. Obywatele Podkarpacia dzielą się na dwie kategorie: oligarchię, która posiada krewnych w Ameryce (ściślej w Stanach Zjednoczonych, ale Kanada jeszcze ujdzie), i pariasów, którzy nie mieliby się u kogo zahaczyć w Chicago. Nie jest to Śląsk, gdzie liczy się również Rajch, ani Kolbuszowa – z której mafia działa zarówno na atlantyckim wybrzeżu USA jak i w Paryżu. To jednak Jasło jest typowe i najlepiej odzwierciedla narodowe tęsknoty. Basi i mój status w mieście jest dosyć skomplikowany. Z jednej strony nasze obywatelstwo francuskie nie pozwala zaszeregować nas jednoznacznie do kategorii nieudaczników i meneli, z drugiej jednak Amerykanom do stóp nie dorastamy. Coś takiego jak wyzwoleńcy w Rzymie. Niby już nie niewolnicy, ale kudy im do patrycjatu. Na obchody jubileuszu liceum imienia Stanisława Leszczyńskiego w Jaśle przyjechał absolwent zamieszkujący aktualnie w Alabamie. But kowbojski, dżins markowy Levi-Strauss i kapelusz traperski na głowie. Co było niezamężnego w populacji żeńskiej słało mu uśmiechy, kokieteryjne spojrzenia pełne zachęty i dolewało napojów procentowych. Na mnie żadna Jaślanka (vel Jasiełka) ani spojrzała, chociaż – na tyle rzadko to się zdarza, iż muszę się pochwalić – Alabamiak był brzydszy.
Dewizą wymienialną jest tutaj dolar, dojczemarka w ostateczności.