Od kilku lat polskie muzealnictwo wychodzi powoli z socjalistycznego marazmu i sztampy. Niekonwencjonalnymi, spektakularnymi przedsięwzięciami coraz częściej stara się przyciągnąć w swe progi jak najwięcej zwiedzających. I bardzo dobrze. Gorzej jednak, gdy czasami owa chęć zabłyśnięcia przesłania zdrowy rozsądek. Jak w przypadku otwartej ostatnio w Muzeum Narodowym w Warszawie wystawy „111 arcydzieł”. Tak szumnie nazwano ekspozycję, w której zestawiono najcenniejsze obiekty poszczególnych muzealnych kolekcji. Rzeczywiście, pokazano sporo obiektów cennych, unikalnych, bardzo starych, o wybitnych walorach artystycznych. Ale czy arcydzieł? Wszak fakt, że praca sygnowana jest wielkim nazwiskiem, nie nadaje jej automatycznie rangi arcydzieła. A taką właśnie zasadę przyjęto na wystawie. Wśród arcydzieł znalazły się więc m.in. dość typowe grafiki Picassa i Toulouse-Lautreca, słaby obraz Botticellego czy szkicowe rysunki Paula Klee. Do tego stare tkaniny, monety, a nawet zapinki do ubrań. Czy to takie same arcydzieła jak „Mona Lisa”, „Narodziny Venus” czy „Guernica”, tylko dlatego, że wyszły spod tej samej ręki? To fakt, że nasze zbiory muzealne, przetrzebione przez kolejne wojny, są bardzo skromne. Ale to jeszcze nie powód, by dla sukcesu frekwencyjnego awansować do grona arcydzieł dzieła nie zasługujące na ów szlachetny tytuł.