Gdy prezydent Fujimori ogłosił 17 września w telewizji, że wkrótce odbędą się nowe wybory, on sam w nich nie wystartuje, a tajne służby wywiadowcze zostaną rozwiązane, Peruwiańczycy przeżyli szok. Czyżby marzenie połowy narodu było bliskie spełnienia? Nikt rzecz jasna nie zna odpowiedzi, ale wiadomo już, że Peru zyskuje nową szansę.
Byleby wyjść z pułapki, przed którą nowe bożyszcze peruwiańskiej polityki Alejandro Toledo, rywal Fujimoriego w niedawnych wyborach prezydenckich, ostrzegał światową opinię publiczną podczas czerwcowego forum w Warszawie. To pełzająca dyktatura, pozorująca rządy demokratyczne, a w istocie dławiąca społeczeństwo korupcją, inwigilacją, kontrolą mediów i sądownictwa. Krwawe zamachy stanu i pucze wychodzą z mody. Eksperyment Fujimoriego może być zaraźliwy – tłumaczył Toledo – niech to będzie memento dla młodych demokracji w różnych stronach świata.
Żebrak na złocie
Peru nie miało szczęścia do stabilnej demokracji, jak prawie cała Ameryka Łacińska. Choć system wielopartyjny od dawna działa w kraju, który przed konkwistą Pizarra (1533 r.) był centrum imperium Inków , to wojskowi odsunęli się tam od władzy dopiero 20 lat temu.
Fujimori wkroczył na scenę w 1990 r. Peru pogrążone było wówczas w chaosie wskutek nieudolnych rządów cywilnych. Szwankowała przede wszystkim ekonomia wykańczana galopującą inflacją, ale krajem targały też konflikty społeczne. Peru cierpi na schizofreniczne rozszczepienie: z jednej strony nieliczna kreolska elita mówiąca po hiszpańsku, z drugiej – miliony tubylczych Indian posługujących się językiem keczua, pośrodku – Metysi. Jaka jest tożsamość narodu, który w swej stolicy, siedmiomilionowej Limie, wystawił pomnik Pizarrowi, a w pobliżu Cuzco inkaskiemu wodzowi Paczakutekowi?