To trzeba powiedzieć uczciwie – polska literatura nie ma dużych walorów eksportowych. Nie pomaga nam język – trudny, egzotyczny, na który w dodatku nie było i chyba nie będzie specjalnej mody. Nie pomagają również wydawcy, którzy – z małymi wyjątkami – często nie mają ani pomysłu, ani pieniędzy na wypromowanie naszych autorów za granicą. Pisarza nie wspiera również krytyka – w Polsce wciąż prawie wyłącznie akademicka i za surowa dla literatury popularnej. Pochwałę uczonych polonistów zdobywają tylko utwory najambitniejsze, często bardzo hermetyczne. Autorzy muszą więc stawać przed niespotykanym w świecie dylematem: czy mieć dobre recenzje, ale niskie nakłady, czy też sprzedać tysiące egzemplarzy, ale popaść w niełaskę krytyków.
Trudno byłoby zachodnim agentom wytłumaczyć te wszystkie skomplikowane relacje, całą naszą tradycję i specyficzną, wciąż trochę romantyczną rolę pisarza. Niewiele by ich to zresztą obchodziło, bo liczą się konkrety. – Kiedy próbuje się sprzedać książkę za granicę, wszyscy w pierwszej kolejności pytają o to, jaki był jej nakład w kraju – mówi Katarzyna Mach z wydawnictwa Prószyński i S-ka, która od kilku miesięcy zajmuje się sprzedażą praw. – Kiedy podajemy uczciwie wynik sprzedaży, nasi rozmówcy często rezygnują. W Polsce rzadko udaje się sprzedać więcej niż 5–10 tys. egzemplarzy (średni nakład polskiej książki beletrystycznej to według danych Biblioteki Narodowej 6,1 tys.). To za mało, by przekonać innych do kupna licencji. Oczywiście przynętą dla zagranicznego partnera może być tło wydarzeń z książki – zwłaszcza jeśli ma ono jakiś związek z jego krajem. Niedawno dwa białoruskie wydawnictwa opublikowały prawie wszystkie dzieła Orzeszkowej.