Wystarczy nie usunąć na czas flegmy, która zbiera się w zakamarkach płuc i można się udusić. Zdrowy, oddychając normalnie, komfortowo odkaszla złogi – dla niego taki sam problem, jak strzepnięcie komara. Chory, jak to z okrutną wyrazistością określa medycyna: sztucznie wentylowany, musi mieć także sztuczne odessanie flegmy. Do srebrnej rurki w szyi wkłada się cewnik i wyciąga flegmę. Z dużej strzykawki wstrzykuje się do przewodu pokarmowego zmiksowane jedzenie: tak jest szybciej i bezpieczniej. Odsysanie flegmy się czuje – jakby ktoś ciągnął za trzewia. – Dość brutalny zabieg inwazyjny – mówi jeden z lekarzy.
Małe dzieci przy odsysaniu czasem lekko się znieczula. One jednak stopniowo uczą się znosić ból, który towarzyszy leczeniu – znają gorszy, wrogi, kiedy w płucach brakuje oddechu.
– Są zdumiewająco dorosłe i cierpliwe – mówią lekarze z Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Często zdumiewająco pogodne, choć leżą miesiącami, latami na oddziałach intensywnej terapii. I choć nabawiają się choroby szpitalnej, uwięzione wśród maszyn, przewodów, rurek, między białymi fartuchami, w przeraźliwej jednostajności.
Karolina nie widziała w szpitalu co to dzień, co noc. Dyżurujące bez przerwy pielęgniarki muszą widzieć, co dzieje się z wentylowanym dzieckiem. – Nie czuła deszczu na twarzy, nie widziała ptaków w chmurach, śniegu na ręce, miała w oczach tylko prośbę o życie – mówi jej mama.
Wanda Białonogicz, pielęgniarka, zobaczyła Karolinę z tą prośbą w oczach w szpitalu na OIT, oddziale intensywnej terapii medycznej. Karolina zapłakała. Wtedy Wandzie coś się takiego stało, że powiedziała: – Nie jesteś już Karolcia sama. Coś jakby nagła iluminacja.
Rodzeni rodzice nie czuli się być może na siłach, żeby mieć tak nieludzko chore dziecko.