Kiedy w czwartek 5 października do Belgradu zaczęły przyjeżdżać ciężarówki i autobusy pełne demonstrantów z całego kraju, wiadomo było, że desperacja Serbów sięgnęła zenitu, a poparcie dla Vojislava Kosztunicy jest powszechne. Do czynu zmobilizowało orzeczenie Sądu Konstytucyjnego nakazujące unieważnienie wyborów prezydenckich. Dawałoby to Slobodanowi Miloszeviciowi czas, kolejny rok prezydentury aż do rozpisania nowych wyborów. Informacja ta dotarła, gdy milion Serbów zgromadziło się na placu przed parlamentem Federacji Jugosławii. Potem wypadki potoczyły się jak w klasycznym scenariuszu rewolucji: najpierw wciągnięto na maszt flagę Demokratycznej Opozycji Serbii, a następnie tłum, nie zważając na gaz i pałki policji, wtargnął do budynku. Wkrótce potem zdobyto telewizję RTS, znienawidzone powszechnie ramię władzy Miloszevicia. Nie było wątpliwości, że Serbowie już się nie cofną, nie ugną karków. Kiedy w piątek Sąd Konstytucyjny uznał wreszcie zwycięstwo w wyborach Vojislava Kosztunicy, a wieczorem Miloszević oddał swoją wszechwładzę prezydencką, stało się oczywiste dla wszystkich, że wreszcie padła Bastylia. Że Serbia obroniła swoje zwycięstwo.
Styl, w jakim Vojislav Kosztunica przejął władzę, zachowując do końca procedury konstytucyjne, przestrzegając prawa i nie dając się ponieść emocjom wskazuje, że Serbowie mają wreszcie prezydenta, na jakiego zasłużyli. I choć przed krajem stoi teraz wiele problemów do rozwiązania, można powiedzieć: Dobar dan, demokratyczna Jugosławio.