Rozsądnie wkomponowane do składu zagraniczne gwiazdy wpływają na urozmaicenie stylu, na poziom gry. Włoski Milan z przełomu lat 80. i 90. pięknie grał głównie dzięki trójce Holendrów: Marco van Bastenowi, Ruudowi Gullitowi i Frankowi Rijkaardowi. Ale dzięki tej trójce, a nie całej drużynie z importu, jak to się dziś w futbolu zdarza. Z końcem bowiem 1995 r. nastąpiło w Europie (na mocy tzw. prawa Bosmana, od nazwiska zawodnika) wyraźne złagodzenie przepisów zatrudniania cudzoziemców. Niemniej we wszystkim trzeba zachować umiar; mądrzy dbają o zachowanie tkanki narodowej, bo to doskonale integruje drużynę.
W Polsce liberalizacja reguł angażowania obcokrajowców została wymuszona rozstrzygnięciami Unii Europejskiej. Ostatnio jednak przynosi więcej szkody niż pożytku. Warszawska Legia straciła tożsamość, piłkarze z różnych zakątków świata nie tworzą jedności, co fatalnie przekłada się na atmosferę w zespole. Trybuny dużego stadionu „międzynarodowej” Wisły Płock podczas meczów świecą pustkami, nie najlepiej wygląda gra i transferowa polityka Wisły Kraków, a prawdziwym kuriozum jest przypadek Pogoni Szczecin, gdzie Antoni Ptak – właściciel sekcji – postawił zrazu wyłącznie na Brazylijczyków. Ponieważ to raczej tani niż dobrzy piłkarze – eksperyment się nie udał.
Ilu cudzoziemców zostawiło naprawdę trwały ślad w polskiej lidze?
Niewielu. Serbowie Aleksandar Vuković i Stanko Svitlica oraz Dickson Choto z Zimbabwe w Legii, Ukrainiec Andrij Michalczuk w Widzewie Łódź, Nigeryjczyk Kalu Uche oraz Argentyńczyk Roberto Mauro Cantoro w krakowskiej Wiśle. W znaczącym stopniu do zdobycia przez Legię mistrzostwa Polski przyczynili się Brazylijczycy Edson i Roger, kiedy jednak zaczęto w tym klubie angażować ich następnych rodaków, brazylijska kolonia stała się elementem rozkładającym zespół.