Polskie Wydawnictwo Audiowizualne zamierza Pawła Szymańskiego wreszcie wydobyć z cienia. Od 24 listopada do 1 grudnia zabrzmi w Warszawie ponad 40 utworów podczas festiwalu jego muzyki. Problem Szymańskiego polega na tym, że pojawił się na muzycznej scenie w mało sprzyjających spektakularnym sukcesom czasach.
Pokoleniu twórców zaliczanych do tzw. polskiej szkoły kompozytorskiej (to określenie wymyślono w latach 60. bynajmniej nie w Polsce, lecz na Zachodzie) było dużo łatwiej. Pojawili się na fali odwilży – naderwania, lecz jeszcze nie obalenia żelaznej kurtyny. Powstała wówczas Warszawska Jesień, wyjątkowy w całym obozie międzynarodowy festiwal muzyki współczesnej, który stał się prawdziwym forum dla podzielonej jeszcze Europy (i nie tylko), a także wspaniałym polem dla promocji muzyki polskiej. Dzieła Lutosławskiego, Bairda, Serockiego, potem Góreckiego, Pendereckiego, Szalonka czy Kilara były dla gości z Zachodu nowinką ze świata, którego dotąd nie znano. Późniejsze powodzenie tych twórców poza krajem podniosło z kolei ich atrakcyjność wśród polskich odbiorców, nawet jeśli nigdy nie słyszeli ich muzyki. Najpowszechniej poznano Pendereckiego, zwłaszcza że to on właśnie w czasach apogeum realnego socjalizmu stał się prawdziwym odnowicielem wielkich form religijnych (Pasja, Jutrznia).
W połowie lat 70., gdy debiutował Szymański, sytuacja była już inna. Świat muzyczny – i polski, i międzynarodowy – pogrążył się w rutynie. A potem przyszły lata, gdy w Polsce liczyło się całkiem coś innego; lata, na które przypadły zresztą pierwsze międzynarodowe sukcesy młodego twórcy. Do dziś więcej zamówień dostaje on z zagranicy, co zresztą nie jest niczym wyjątkowym – tak jest i z innymi polskimi kompozytorami (nieostatnią przyczyną tego stanu rzeczy są po prostu pieniądze, których w Polsce na kulturę raczej brakuje).