Jedni rodacy wierzą w szlachetność i altruizm Zachodu, drudzy tylko w wyrachowanie. Jedni i drudzy mają rację, jedni i drudzy się mylą. Politycy Zachodu zdają sobie sprawę, że nie ma takich szczelnych granic i takich miękkich resorów, które by uchroniły ich kraje od wstrząsów na Wschodzie, wolą więc zapłacić pewną – nie za wysoką – cenę, żeby procesy łagodzenia różnic posuwały się naprzód.
Łagodzenia – ale nie niwelowania. Mimo przechyłu politycznego na lewo gospodarka krajów UE jest rynkowa, czyli konkurencyjna. W ślad za zachodnimi politykami ciągną na Wschód biznesmeni, żeby jak najwięcej pieniędzy wywieźć z powrotem. Nie ma się o co oburzać: taki jest mechanizm świata, do którego dołączyliśmy. Można by użyć określenia sprzed 20 lat: linia naszych stosunków z Unią to linia walki i porozumienia. Urzędnicy Komisji dawali np. do zrozumienia, że Polska może liczyć na obfitsze fundusze, jeśli szybciej przystosuje prawo o przetargach publicznych do norm unijnych, czyli dopuści firmy z krajów UE na równych prawach z polskimi.
Pieniądze z Brukseli płyną w zasadzie trzema strumieniami.
• Pierwszy, najdawniejszy i najszerszy, to obejmujący wiele różnych dziedzin program PHARE, pierwotnie pomyślany jako pomoc dla Polski i Węgier, z czasem rozszerzony na wszystkie europejskie kraje socjalistyczne (poza Rosją i Ukrainą).
• Drugi to SAPARD, program zmian struktury i otoczenia rolnictwa.
• I wreszcie ISPA, program ochrony środowiska i rozwoju transportu.
Żeby dostać pierścionek z prawdziwego kruszcu, czyli spory grant, trzeba przede wszystkim wstrzelić się w gusty brukselskich eurokratów: chodzi nie tyle o popisy elokwencji, ile o programy zgodne z priorytetami Komisji Europejskiej, wypełniające jakiś szerszy zamysł strategiczny.