Całej prawdy o finansach partii politycznych nie zna w Polsce nikt. Wiedza o nich jest składana z ułamków informacji, z przecieków oraz porównań – tego, co w sprawozdaniach po kampanii wyborczej, z tym, co widać było gołym okiem. Nikt nie jest w stanie objąć całości problemu korupcji w Polsce i nie wiadomo również, jaka jej część bezpośrednio wspomaga cele partyjne, a ile idzie po prostu do prywatnych kieszeni polityków mających wpływ na decyzje o rozstrzyganiu przetargów, przyznawaniu koncesji czy na tworzenie prawa. Ci, którzy zajmują się tym problemem, skłonni są twierdzić, że większość środków zasila jednak prywatne, nie partyjne konta. Poseł Ludwik Dorn, opracowujący nowe zasady finansowania kampanii wyborczych, wysuwa hipotezę, że jeśli we Francji z 5 proc. prowizji, jaką merowie, na których opiera się działalność partyjna, zbierają od różnych firm – 4,5 proc. idzie na cele ich ugrupowań, to w Polsce proporcje mogą być odwrotne. W społecznej świadomości, a także w gronie specjalistów utrwala się jednak przekonanie, że właśnie finansowanie partii politycznych jest korupcjogenne i stanowi dziś jeden z najpoważniejszych problemów polskiego życia publicznego.
Lekko traktowane prawo
Ustawę o partiach politycznych z 1997 r., regulującą podstawowe zasady finansowania partii politycznych (kwestię tę regulują również ordynacje wyborcze), uznano za postęp w stosunku do tego, co było wcześniej. Składający się z kilku krótkich punktów rozdział poświęcony finansom partii z ustawy z lipca 1990 r. rozbudowano, rozszerzono zasadę dotowania przez budżet partii, które wprawdzie nie dostały się do parlamentu, ale przekroczyły próg 3 proc. głosów, pozamykano możliwości finansowania partii przez spółki z udziałem Skarbu Państwa, jednostki samorządu terytorialnego, związki komunalne, podmioty, które korzystały z dotacji Skarbu Państwa w ciągu dwóch lat poprzedzających jakąś formę wsparcia partii.