W Polsce Oława nigdy nie był na liście ważnych gangsterów. Wrocławscy policjanci mówią o nim leszcz. Prokuratorzy: mały bandziorek, który może uchodzić za macho wyłącznie w skali miasteczka, od którego przyjął swój pseudonim.
Kiedy w Polsce wraz z demokracją zaczęła pojawiać się przestępczość zorganizowana, Oława kradł, oszukiwał i gwałcił. Chciał podporządkować sobie cały Dolny Śląsk, ale bez powodzenia. Kiedy próbował przejąć kontrolę nad wrocławskimi agencjami towarzyskimi, został wywieziony do lasu i pobity. Żalił się potem, że wdeptano go w błoto. Zaczął działać na własną rękę.
– Chciał stworzyć własne imperium, bo podobała mu się rola ojca chrzestnego – mówi prokurator Henryk Pieńkowski, który oskarżał Oławę w większości spraw.
– Przychodził do restauracji, zamawiał ruskie pierogi i szampana i kazał się obsługiwać 16-17-letnim żołnierzom, z których próbował zbudować gang. Ale nigdy nie był postacią na miarę Pershinga.
Jest tylko jeden dowód na powiązania Oławy z wielkimi polskimi gangami. W połowie lat dziewięćdziesiątych miał wypadek w Mercedesie należącym do jednego z liderów mafii pruszkowskiej Wojciecha K., Kiełbasy, zastrzelonego dwa lata temu. Mówiło się także, że Oława ukradł 500 tys. marek przemytnikom narkotyków, których następnie wystawił policji, ale jego samego nigdy z narkotykami nie złapano. – Jest na swój sposób inteligentny – mówi prokurator Pieńkowski – potrafi wzbudzić zaufanie ludzi i na tym najczęściej bazuje.
Oława budował swoją legendę przez lata. W 1990 r. pierwszy raz uciekł policji, gdy doprowadzono go do prokuratury na przesłuchanie. Wyskoczył przez nieokratowane okno, pod którym czekał już samochód z włączonym silnikiem. Nigdy nie wyjaśniono, kto zorganizował ucieczkę Oławy.