Epoka napoleońska była w naszych dziejach odniesieniem dla tych, którzy twierdząco odpowiadali na pytanie: bić się czy nie bić? Ale istniała także w Polsce czarna legenda Napoleona. Jej głosiciele, zwłaszcza w epoce pozytywizmu i po 1945 r., mogli do upadłego twierdzić jak Kazimierz Chłędowski, iż „Napoleon lekceważył i z namysłem wykorzystywał Polaków”. Ze względu na dramat narodu potrzebującego jasnych wspomnień i bohaterskich mitów, nie zyskali oni większego posłuchu.
Napoleon jako przegrany i (niemal) męczennik cieszył się nad Wisłą zrozumiałą sympatią – był jednym z nas. Nie stał się jednak, poza romantyzmem, bohaterem literatury (a nawet oryginalnych biografii!), a raczej tłem dla herosów narodowych, spośród których najważniejszy był ks. Poniatowski. Wydobyty przez Szymona Askenazego (1904 r.) z wymuszonego przez pozytywistów i cenzurę zapomnienia książę Pepi stał się wzorem dla dwóch neoromantycznych pokoleń – legionowego i kolumbów. Walka i śmierć za ojczyznę stały się znowu – po pół wieku – nakazem moralnym dla młodzieży. Albowiem polska wersja legendy mówiąc „Napoleon”, dodawała zawsze obsesyjnie: „a Polska”, i nie zajmowała się tak ważnymi we Francji czy Niemczech sporami o to, czy był kontynuatorem, czy grabarzem rewolucji.
Jako wcielenie Zachodu i jego wobec nas polityki Napoleon wyraził polskie – najczęściej zawiedzione – nadzieje i kompleksy. Miło było powtarzać, że ułani i szwoleżerowie, że najwierniejsi z wiernych, że Somosierra i jedyny marszałek cudzoziemiec – Poniatowski. Pani Walewska mieściła się w innej zgoła poetyce.
Powracało jednak pytanie: czy byliśmy tylko mięsem armatnim, fantastami zapatrzonymi w cudzoziemską gwiazdę i zsyłanymi na kolejne San Domingo, czy też przeżyliśmy prawdziwy zryw narodowy, który, choć nie mógł się udać – Napoleonowi zawdzięczał swoje europejskie echo i uznanie istnienia narodu polskiego w XIX-wiecznej Europie?